Wokół się błogość spokoju ścieli.
Wiatr jej zaczepić nie ma odwagi.
Świat tkwi w ciemności jakby w pościeli,
W swej naiwności kompletnie nagi,
Czyniąc wrażenie, że wszystko chłonie –
Tak się rozciąga w swym odprężeniu..
Oddech dziecięcą ufnością płonie
W nieskazitelnym myśli milczeniu…
Idę chodnikiem pod kapeluszem
Księżyca w pełni, co zda się błądzić.
Łaskoczę niebo drzew pióropuszem.
Cisza się zdaje wciąż za mną chodzić.
Wokół zaś błogość nieśmiałym ptactwem
Do konwersacji zmysły zachęca,
Sunie bezdźwięcznie pod latarń światłem
Ciemność z jej ramion, jak płaszcz, rozpięta
Opada płótnem na ziemi skronie,
Piersi jej tuląc strukturą nocy…
Ziemia otwiera zachłanne dłonie,
Zanurza palce w traw bujne włosy.
Przechodzę obok i gołą stopą
Dotykam deszczu jedwabnej skóry,
Którego krople ciało me chłodzą,
Mając poświatę gwiazd politury.
Wokół natomiast rześkość pulsuje,
W powietrzu świeżym się rozpływając,
Gałązki krzewów szronem maluje,
Jasność księżyca w nim rozpraszając,
I chłodnym nurtem płynie w przestrzeni,
Budząc do życia wszelkie stworzenie,
I srebrnym pyłem skrzy się, i mieni
Jak świec gasnących wątłe płomienie.
Wracam do domu nim wstanie słońce
Natchniona porą przed przebudzeniem.
Kipią w mej duszy prądy rzek rwące
Życia i głodem oraz pragnieniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz