Czuję na sobie oddech ziemi śpiącej.
Wznosi się parą spod powierzchni w niebo.
Spod świateł pełznie jezdni się budzącej
Ku trawom mokrym i bezlistnym drzewom.
Nade mną białe w odcieniach szarości
Kłęby się ciągną w kolor dość głęboki.
Granatu, który hen na wysokości
Atramentowym odbija obłoki
I srebrne punkty gwiazd jakby cyrkonii,
Co się gdzieniegdzie na kobalcie mienią
Niczym diamentów okruszki na dłoni.
W nich się przyglądam przeróżnym odcieniom
Chłodnego światła barwy kryształowej,
W której to kwarcu odłamki zastygły.
Z latarń zaś jasność struktury miodowej
Jak złotą nitką nawleczone igły
Do łat chodników deszczem się błyszczących
Nocy satynę przyszywa na stałe.
Na owych nitkach latarń się świecących
Ciemność się trzyma, lecz słabo, niedbale,
Bowiem ospale, leniwie, powoli
Zegar od wschodu kurtynę podciąga.
Za którą słońce na wzór morskiej soli
Smak wyrazisty swej siły osiąga.
Czekam cierpliwie na blask reflektorów,
Które rozjaśnią drzemiące ulice.
Pójdę przed siebie wzdłuż milczących torów
Nim wieczór znowu zamknie okiennice.
Dokąd?... Gdzie nogi zmęczone poniosą,
Z podkładów ciągle w kamień się zsuwając,
Dopóki stopy orzeźwiane rosą
Zawzięte będą, sił w sobie nie mając.
Przysiądę czasem na niedrżącej szynie
Której są obce koła rozpędzone.
Poczekam trochę, aż najgorsze minie,
Osuszę wiatrem czoło przepocone
I znowu ruszę pod prąd przeciwności
Ku słońcu, które żywym ogniem gaśnie.
Będę iść pchana wolą zawziętości,
Póki świat własny mi całkiem nie zaśnie.
Noga za nogą uwiązane krokiem
Jakby w okowach dziwnego przymusu
Błądzą, bo drogę trudno znaleźć wzrokiem,
Gdyż się wplątała w gęstą zarośl suszu,
W którym się tory (dawno zapomniane)
Ciągną bez końca i wyrazistości.
Nim nieść mnie będą me stopy sterane,
Nie braknie duszy mojej odporności.
Nie ma gorszego wszak od rezygnacji,
Co przygnębieniem grzbiet gniecie człowieka.
Nie ma gorszego od bólu frustracji
I świadomości, że życie przecieka
Jako spijana upałami woda
Przez sploty palców z dłoni spływająca.
Niechże otuchy wiara ciału doda,
W którym nadzieja tli się topniejąca.
Już niedaleko... - tak siebie pocieszam,
Samotnym torem Ziemię przecinając.
Jeszcze się słońca w południe doczekam,
Triumf jego chwały z dołu podziwiając.
Odpocznę chwilę - na trochę się zdrzemnę,
Po czym spakuję swój bagaż podręczny
I znów trud życia codzienny podejmę,
Ruszę przed siebie przez tor... czy bezpieczny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz