czwartek, 29 maja 2025

MAJOWY WIECZÓR

Dzień zda się mlekiem zagęszczać powietrze,

W którym rozpuszcza się plasterek miodu.

Zaraz cynamon się w ten roztwór wetrze

Lub łyżka mroźnych, waniliowych lodów.


Zanurzę usta w tym kuflu słodyczy,

Na balustradzie balkonu siadając.

Lęk wysokości hart ducha wyćwiczy,

W tej sytuacji wyboru nie mając.


Będę jak kwiaty bawełny na wietrze -

Pudrem piżmowym lekko obsypana -

Nutki zapachu cytrusów najświeższe

Jakby na ciele skroplona piżama


Wtopią się we mnie jak rosa w źdźbło trawy,

Pod którą drzemie Ziemi w ogniu serce,

Akompaniując rytmem bez obawy,

Marzeniom w drodze, co sny wróżą wieszcze...


Zachód spuszczając na Słońce powieki

Rzuci w mą stronę przelotne spojrzenie.

Cisza zaś spłynie szumem bystrej rzeki,

Budząc w przestrzeni wymowne milczenie.


Będę wpatrywać się w błękit purpury,

W którym dryfują kądzielą strzępione

Bladoróżowe i perłowe chmury

W drzew upierzenie liściaste wplecione


Niczym pajęczyn poprutych niteczki,

Przez co falbany zieleni soczystej

Zdobią w gałęziach wszyte koroneczki

Mające odcień masy złoto-mglistej.


Kos gdzieś w sąsiedztwie, wdzięczność wyśpiewując,

Dotrzyma w chwili tej mi towarzystwa.

Synogarlica, trelom ów wtórując,

Skropi mą czujność niczym pora dżdżysta,


Świeżość myślenia we mnie wprowadzając

Po intensywnym ściganiu się z czasem...

Wówczas bezwiednie w stan błogi wkraczając,

Wzgardzę pośpiechem, szczującym hałasem,


Który napięcie włącza przerażeniem,

Że się spóźnionym jest wręcz nieustannie.

Wieczór ukoi mnie swym odprężeniem

Jakbym leżała w pełnej płatków wannie...


Szelest łaskocze niebo nieśmiałością.

Szum pod me stopy podpływa jak morze,

Spienioną wodą osiada z czułością

Na skórze z której odpływa w pokorze.


Słońce zniknęło, choć jasność się ścieli

O zabarwieniu srebrzystej szarości.

Trawniki w białej stokrotek pościeli

Wręcz zapraszają do swojej miękkości.


Odchylam głowę i wnet się unoszę

Na nieważkości, lekko się kołysząc.

Dyskretnym szeptem rozkoszy nie płoszę,

Jedynie cichość wyrazistą słysząc.


Dobranoc... - mówię warg niemal bezruchem

Z posmakiem mleka ciepłego na ustach.

Nim się gdziekolwiek z pieleszy poruszę,

Niech przestrzeń po mnie nie zostanie pusta. -


Dobranoc... zatem świecie na poduszce

Wypchanej snami niczym helem balon.

Zaraz mych marzeń latawce wypuszczę,

Które z gwiazdami niebawem się scalą.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



środa, 28 maja 2025

POGODO!

Opłakujesz mnie, pogodo,

Za zmęczenie i porażki,

Za mą starość nazbyt młodą,

Utracone też igraszki,


Które winnam celebrować,

Będąc jeszcze małym dzieckiem.

Pragnę we łzach spacerować,

Bo przed tobą kryć się nie chcę.


Szarość, co się z nieba sączy,

Na wilgotną włożę skórę.

W chmury cierniem czarnych pnączy

Niczym lśniącym, kruczym piórem


Powyplatam gniewne włosy,

Tworząc rondo kapelusza,

Co pod którym w ogniu oczy

Zdradzą jak ma płonie dusza.


Strumieniami żalu swego

Jak dotykiem palców chłodnych

Zmyjesz z ciała dręczonego

Ból emocji niewygodny


I zroszonym swym oddechem

Jakby młyna zdrowym kołem,

Uderzając w pierś pośpiechem,

Puścisz nurty krwi padołem,


Bym poczuła pod stopami

Grunt stabilny codzienności.

Bezdennymi źrenicami

Wchłoniesz w głębię mnie litości


I zatopisz w wód bezkresach,

Co błękity w dół ściągają.

To jedynie mnie pociesza,

Że mnie łzy twe oczyszczają!


Siąpisz, łkając w głos, pogodo.

Kapiesz, dudniąc w parapety.

Chlapiesz, siorbiesz mi nad głową.

Strugą chłoszczesz mnie, niestety...


A na linach brzóz zielonych

Wiatr huśtając delikatnie,

Na mak tłuczesz dźwięk perłowy,

Którym liść niejeden trzaśnie,


Gdy nań kropla się rozpryśnie

Jak kryształu miał rzucony,

A w niej iskrą ledwo błyśnie

Płomień Słońca przygaszony.


Dygocząca w drzew koronach,

Roztrzęsiona w trawy łanach

Z kałużami w drżących dłoniach

I idąca na kolanach


Pokutować się wydajesz

Za me wszelkie przewinienia.

Płakać dzisiaj nie przestajesz,

Gorycz lejąc bez wytchnienia.


Pastelowe twe rozmycie

W chropowatych szybach okien

Bawi się wręcz wyśmienicie

Wobec pokus słabym okiem,


W którym jak w kalejdoskopie

Światło barwy załamuje...

Błądząc w kroplach mętnym wzrokiem,

Piękno twoje adoruję.


Ach... pogodo rozełkana,

W Getsemani uwięziona!...

Już nie płaczesz dzisiaj sama

Nad niedolą pochylona,


Czuwam bowiem w tym momencie,

Twe cierpienie odczuwając,

I w ów krzyku atramencie,

Łzy twe z słonych ust łykając,


Każde twoje zażalenie,

Każdy jęk twej bezradności,

Każde warg twych rozchylenie

Trute ciszą cierpliwości


Niosę w echo, co się wzrusza,

Szumem wody gardło płucząc,

Kiedy szloch je twój zagłusza,

Chlapą, ciapą wszem się pusząc


I spływając gęstym sznurem

Deszczowego rozmnożenia -

Wodospadów szklistym murem,

W kroplach czyniąc powiększenia


Elementów o wielkości

Jak na plaży ziarnka piasku.

Spostrzegawczość w swej bystrości,

Nim ten obraz zniknie w trzasku


Rozbijanych na kawałki

Szkiełek mżawki na mych rzęsach,

Wnet uchwyci hojność łaski,

Co objawia jako pierwsza


W chmur skropieniu pokarm bogów,

Jakim się upija życie.

Och... pogodo, witaj w progu!

Czuję dzisiaj się w zaszczycie,


Że cię gościć mam możliwość

Z kubkiem ciepłym w chłodnych dłoniach,

Kiedy patrzę przez twe szkliwo

Na deszcz szklący się na błoniach.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



ŚNIŁO MI SIĘ...

Śniło mi się, że umieram,

Płuca wapnem się pokryły,

Że z podłogi włosy zbieram,

Co się w puklach gęsto wiły,


Że mój wydech z wielkim trudem

Pchnął zegara w przód wskazówki,

Że światełka krwisto-rude

Nie dotknęły mej tęczówki,


Gdy się słońce wynurzało

O poranku na nieboskłon,

I że serce przystawało,

Bo nie biegło, a się wlokło,


I że z bólem obracałam

W sztywnych palcach zimny dotyk,

I że w ustach sól trzymałam

Jak pieniący się narkotyk,


Że powieki opadały

Jak żeliwny właz ciemności,

Że mi z nozdrzy wypływały

Sople w kroplach, łamiąc kości,


Aż mi w końcu pierś zmroziła

Kra powietrza na mej skórze

I poczułam, iż ta siła

Niczym z płatków zwiędłe róże


Obskubuje moje ciało

Z wszelkich zmysłów odrętwieniem...

I me żebra połamało

Pod bezdechów mych kamieniem,


Więc się ostrzem powbijały

W płuca kruche, miażdżąc serce,

I poduszki mnie wessały,

Niosąc martwą mnie na ręce


Niczym niegdyś matka moja,

Gdy w ramionach mnie trzymała,

Chodząc ze mną po pokojach...

Tak mnie śmierć ukołysała...


Otworzywszy zatem oczy,

Przebudzona z umierania

Pośród myśli mych warkoczy

Na dźwięk wiatru łaskotania


Na mym łóżku jak na tratwie

W przestrzeń stopy zanurzyłam.

Cisza szeptów moich łaknie...

Ja w zadumie się zaszyłam.


Zegar zdał się zaś odmierzać

Puls w mych skroniach przywrócony.

Świt się zaczął nagle zwierzać

Z wszelkich grzechów popełnionych,


Więc trąciłam go milczeniem,

Ignorując gorzkie żale.

Świat ocucił me istnienie,

Którym już się wszem nie chwalę.


Ze stoickim wręcz spokojem

Patrzę w okno, w którym dnieje,

I powietrzem ciało poję,

Przez co oko me jaśnieje,


Lecz mnie radość nie rozpiera...

Zdrowe zmysły przeważają.

Dzień przede mną rozpościera

Szanse, co niewiele mają


Do być sobą w tym momencie,

Który zdradza moją duszę.

Zezowate miałam szczęście,

Więc się z nim borykać muszę.


Jak to jest, Czcigodny Panie,

Że wyróżniasz lub... potępiasz (?!)

Tych, co zbędnym jest ubranie,

A ich psyche tym upiększasz,


Co dla innych zda się śmiesznym,

Mało ważnym czy banalnym?

Kiedy człowiek będzie lepszym?!,

Bo na pewno nie!-zniszczanym.


Rozgościłam się w fotelu

Obojętna na pokusy.

Wśród szelestu, szumu, szmeru

Czekam, aż mnie coś poruszy,


Coś mnie porwie, mną zawładnie...

A tym czasem dzień wciąż zwleka.

Wiele dzisiaj mi przepadnie -

Rwie do przodu czasu rzeka.


Oddaliłam się od siebie

Światu chyba niepotrzebna...

Moje imię gdzieś tam w Niebie

Poszukuje swego sedna


A ja wzrokiem za nim wodzę

Obojętna wobec bytu.

Po pokoju jak kot chodzę

W peniuarze tylko świtu,


Co mnie wyrwał z umierania,

Co po którym smak pozostał,

Niosąc rytmem kołysania

Wiedzę, że śmierć nie jest prosta,


Bo przychodzi niespodzianie

Oraz zawsze w złym momencie.

Nie smakuje mi śniadanie,

Lecz... czy mogę zwać to szczęściem,


Że się znowu obudziłam,

Czując ból w ścieranych kościach?

W głąb refleksji się zaszyłam -

W smutkach życia i radościach,


Czując każdy dotyk stopy,

Który Ziemię w tył popycha.

Wiatr me rozczesuje włosy

A w mej piersi zegar cyka...


Śniło mi się, że umieram.

Może jednak jest odwrotnie?

Przez marzenia się przedzieram,

Śniąc, iż w końcu się odpocznie


I uwolni od rygoru

Narzucanych ograniczeń,

Od wyrzeczeń i uporu,

Od wszelakich musztr i ćwiczeń.


Zastygnięta w zamyśleniu

Szukam drogi mej kierunku,

Dzierżąc na mym przedramieniu

Ciężar celów i sprawunków.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 21 maja 2025

DŁONIE

Mówiłaś... dłonie mam jakoby z puchu,

Jakby materii całkiem pozbawione,

Dotyk opuszków jak muśnięcie pluszu,

Którym obłoki płyną otulone...


Przez palce wstążki wiatr zwiewne przeplatał.

Rosa kroplami w skórę się wchłaniała.

Strumień podmuchów ręce moje splatał.

Wilgoć powietrza na nie osiadała.


Mówiłaś... trzymasz ostrożnie motyla,

Który ci usiadł, łaskocząc, na ręce

Który z uścisku miękko się wychyla,

Tańcząc w swych skrzydeł tiulowej sukience...


Dziś owych dłoni wysiłek pozbawił

Delikatności, co cię zachwycała,

Trud codzienności zaś nikczemnie sprawił,

Że ręka moja niemalże skostniała.


Palce cierniami skurcz wszak powyplatał.

Łzy uczyniły szorstkimi jak pancerz.

Los im nie szczędził kamieni ni bata.

Wciąż zaciśnięte pięści trzymałam w walce.


Ból powykrzywiał tę miarę pianisty,

Co potrafiła czynić niemal cuda.

Dotyk opuszków jest zaś mocno krwisty -

Lekkości zmysłu już mu się nie uda


Ani przywrócić, ani też odzyskać.

Na proch ją starła wręcz nadludzka praca,

Z której niewiele można w życiu zyskać,

Której się podjąć wielu nie opłaca.


Wyciągam z dłoni kawałki cierpienia,

Przez co zabliźnić się rany nie mogą.

Przez poplątanie światła oraz cienia

Są bruzd pełniutką, już przebytą drogą.


Czasami przetrę dłońmi twarz zroszoną

Potem zmęczenia, co ze mnie wyciska

Mej codzienności obumarłe łono,

W którym nadzieja dojrzewa w przebłyskach,


A wtedy czuję jakby papier ścierny,

Co czoło marszczy trosk linią pokrętną...

Marzeń na dłoniach proch ostał mizerny.

Zniknęło dłoni mych niewinne piękno.


Ręce jak młotek skalny wbija palce,

Bym się przypadkiem w otchłań nie zerwała.

Obite dłonie zaś po każdej walce

Są jak tłuczona na kawałki skała.


Paznokcie łuszczą się jak skóra węża -

Wypiłowane spulchnianym ugorem.

Puls się rozszerza w mych rękach i zwęża.

Niezgrabną dłonią już cokolwiek biorę


I niedołężnym ruchem drętwych palców,

Co mojej woli nie są już posłuszne,

Przesuwam życie szeptem na różańcu

A na paciorki łza za łzą mi pluszcze.


Mówiłaś... dłonie mam jakoby z waty,

Do wyższych celów niejako stworzone,

Jakby dmuchawca uchwycone kwiaty...

A dziś są butem niedoli gniecione.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl





piątek, 16 maja 2025

MODLITWA WĘDROWCA

Porusz się we mnie jako dziecię w łonie

Nadziejo, której niczym wody pragnie

Człowiek, co ogniem od środka płonie.

Niechaj choć kropla twego cienia spadnie


Na myśli, co są jak wyschnięte ziarna

Ziemią spieczoną grubo przysypane,

Nad którą krąży ptaków zgraja czarna,

Wiatry do boju przez echo wzywane,


I na uczucia, z których świat dziś szydzi

Jak z błazna, co się śmiesznym nie wydaje,

Oraz na honor, którego się wstydzi

Człek, co na imię swe dobre nastaje.


Dotknij mych ramion jak opuszką palca,

By z rąk, co siłą młodości nie grzeszą,

Wyrosły pióra, które rytmem walca

Niezdarne ciało i duszę pocieszą,


Bym mogła w nieba oblec się koszulę,

W koronę słońca rażącą bursztynem.

Niechaj niedolę do serca przytulę

Zanim na dobre niczym liść przeminę.


Daj się pogodzić, że niewiele mogę.

Naucz przyjmować pokornie porażki.

Pokaż, że umiem poderwać swą nogę

Dla wśród obłoków beztroskiej igraszki.


Spraw, by trud, który na butach osiada

Tumanem kurzu, zawsze miał znaczenie.

Bez ciebie bowiem życiu memu biada

A mej wędrówce jeno utrapienie,


Bez ciebie ciemność tylko mnie otacza,

Niemoc, co krzyżem wrasta się w me plecy.

Nicią Ariadny jesteś dla tułacza,

Aniołem, co ma me dobro na pieczy.


Prowadź mnie zatem płomieniem jasności

Do najlepszego, co nie nastąpiło.

Pragnę mieć pewność, ziemi dając kości,

Że zło mej duszy w drodze nie zniszczyło.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



czwartek, 15 maja 2025

LIST DO MATKI

Matuchno moja!, w płaszczu orlich skrzydeł,

Która do lotów wielkich jesteś zdolna,

Miotasz się, szarpiesz w powijakach sideł...

Codzienność Ciebie obezwładnia płonna.


Prężysz Swe ciało w podartej koszuli,

Której biel łzami krzywd Twych nasączona

Karmiące piersi, obnażając, tuli

A krwawą częścią klei się do łona.


Nie dajesz sobie odebrać honoru

Ani korony, co Twą głowę wieńczy.

Twe oczy płoną żywiołem uporu,

Choć w Twoim sercu sztylet zdrady sterczy.


Matuchno moja!, na Twych ciężkich dłoniach,

Które pokrywa wojny proch, frasunek,

Na posiwiałych, umęczonych skroniach

Składam wdzięczności mojej pocałunek


I Cię zapewniam, chociaż żem daleko,

Że mej miłości Tobie nie zabraknie,

Że będzie mlekiem, miodem rwącą rzeką,

Która Cię Wisłą objąć, Matko, łaknie,


Że się przenigdy Ciebie nie wyrzeknę

Póki świadomość w sercu moim gore.

Dzień Twojej zguby bez namysłu przeklnę!,

Bo Cię historia obraca na kole.


Matuchno moja, alabastru dotyk

Twych ramion czuję wokół mego ciała.

Zapach Twej skóry jakoby narkotyk -

Będziesz mi zawsze w powietrzu pachniała


Pieprzową miętą, ziaren mlecznych kłosem,

Żywicą sosen, sokiem brzóz majowych,

Ściółką i grzybem, i kwitnącym wrzosem,

Trawą, przestworem kwiatów kolorowych,


Ziemią w połogu i świeżością siana,

Octem jabłkowym w sadach obfitości,

Wilgocią rosy, którą żeś skąpana

Wychodzisz świtem z drzemiącej ciemności.


W jaskółkach widzę Twe, Matko, spojrzenie

Wodzące za mną zwinnie, choć przelotnie,

W ptasich zaś kluczach Twe za mną tęsknienie,

W czaplach, bocianach, że czekasz samotnie,


W jastrzębiach, które, polując, pikują

Oczy Twą dłonią, Matuś, osłonięte,

Co po ścieżynach śladów wypatrują

Odznaczających powrotów mych piętę,


W kosów zaś śpiewie modlitwę Twą słyszę,

W trelach rudzików jak mnie nawołujesz,

A kiedy wokół celebruję ciszę,

Słyszę... ukradkiem za mną popłakujesz...


Los nas rozdzielił, Matuchno Kochana,

Lecz mimo tego jesteś przy mnie blisko.

Wciąż się wdrapuję na Twoje kolana,

Twoje ramiona są dla mnie kołyską.


Być może zamknę na obczyźnie oczy,

Których powieki zwiąże światła wstążka,

Lecz nim odejdę łza me usta zmoczy,

Gdy szeptać będą w uśmiechu swym: Polska...

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl





środa, 14 maja 2025

ŚWIAT NIEMAL IDEALNY

Luis mnie Amstrong głosem swym napawa,

Bo drzewa, róże kwitną i dla ciebie,

Bo brzmi miłości w jego słowach sława,

Że każdy kocha niewyłącznie siebie


I że mijając pieszych na ulicy,

Ściska ich dłonie, "jak się masz?" - wołając...

Tymczasem w dali ktoś zraniony krzyczy,

Od strzału w piersi samotnie konając.


Na jego twarzy nie kolory tęczy,

A kurz, co z zgliszczy spłoszony osiada.

Ciemny dzień oczy bólem jego męczy,

A noc świętości ni krzty nie posiada.


Gdy śpiewa Luis o płaczących dzieciach,

Które w beztrosce szczęścia dorastają,

Widzę pociechy, szukające w śmieciach

Czegoś, co w usta bezmyślnie wkładają,


Aby oszukać głód od środka żrący

Brzuch pełen ognia na miarę pożogi.

Spod stóp ich płynie szczurów strumień rwący.

W gnijących resztkach brodzą bose nogi.


Nie widzę nieba, białych chmur w błękicie,

O jakich pieśnią Luis Amstrong prawi,

Tylko zdeptane na proch kruche życie

Pociechy, co się żalem, płacząc, dławi,


Siedząc przy matki zwłokach zbezczeszczonych,

Które wręcz z dziką niemal zachłannością

Dziobią i jedzą kruki oraz wrony,

Walcząc o kęsy ciała z zawziętością,


Gdy wokół rozpacz kracze wniebogłosy,

Echo bezradne niesie w świat wołanie,

Żebrzące wszędzie bezwstydnie pomocy,

A obojętność odpowiada na nie.


Nie widzę nieba w słonecznym podszyciu

Ani obłoków pod tęczowym łukiem,

Śmierć tylko, która przeciw staje życiu,

I się panoszy bomb, pocisków hukiem.


Słyszę jak Amstrong rozpłakane dzieci,

Lecz te w kopalniach ciemnych dorastają,

Gdzie czas bezdusznie na pracy im leci,

Gdyż ich z dzieciństwa wielcy okradają.


Dostrzegam błękit na perłowej piersi,

Co na czerwonym dywanie króluje,

Gdy ten pod suknią krokami szeleści,

Kiedy ta trenem po nim spaceruje.


Ów łzy szafiru z papilarną linią

Niepełnoletnich w podziemnych tunelach

Świadczą, że lata im jednako miną,

Kiedy Luisa nadzieja rozpiera,


Że się nauczą kiedyś jeszcze więcej

Niż kiedykolwiek on to będzie wiedział...

Mnie na te słowa krwawi jednak serce,

Bo w szkolnej ławce niejeden nie siedział,


A za szafirem, kobaltem lub złotem

W butach za dużych o lat kilkanaście

Wsiąkają w ziemię trudów słonym potem

Nim ciało wątłe na wieki nie zaśnie...


Mój świat wspaniały - nie mogę zaprzeczyć -

Nie osiągalnym zdaje się marzeniem,

Kiedy to ogrom absurdalnych rzeczy

Żongluje ludzkim, niewinnym istnieniem.


Świat nasz wygodny, niemal idealny,

W którym jest dla nas wszystko oczywiste,

W innym wymiarze jest wręcz nierealny,

Bo słońce chłonie niebo gorzko-krwiste,


Więc kiedy dla mnie kwitną drzewa, róże,

Dla ciebie tuman wznosi się półmroku.

Ja mam deszczowe i gradowe burze,

Ty cierń cierpienia kiełkujący w oku.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




ŻYCIE

Jaki żeś piękny, cudzie nad cudami!,

Którego nawet opisać nie umiem.

Władam jedynie prostymi słowami,

A tych stosownych nie znam, nie rozumiem.


Każdego ranka więc klękam przed tobą

Jak głuchoniemy, co krzyk odzyskuje

I nagle nie jest tą samą osobą.

Wzruszony tylko, klęcząc, popłakuje


I krzywi usta bezdźwięczną wymową,

Wrzaskiem jedynie wargi wykrzywiając.

Na co dzień władał inną zgoła mową

Za rzemieślnika jej moc w sobie mając.


Jaki żeś piękny, cudzie nad cudami!,

W promieniach słońca, które świat wybudza,

Pod gwiazd chorągwią oraz sztandarami

Z tarczą księżyca, co zmysły pobudza,


Światła poświatą pełznąc w łez padole,

Rzeki, jeziora w srebro przetapiając,

Cyrkonią mieniąc się w staw szklistym kole,

Rosę zaś łuną w świetliki zmieniając,


Przez co się łany łąk i pól wydają

Plonem kryształu, co szronem skrzy w nocy,

Spichlerzem, w który z obłoków spadają

Gwiazdy rażące swą jasnością w oczy.


Jaki żeś piękny, cudzie nad cudami!,

W nagich gałęziach, które pąki rodzą,

W ziarnach, co z ziemi wychodzą kiełkami,

W kwiatach, co miodem pszczoły do się zwodzą,


W dmuchawcach, które wiatr wszem rozdmuchuje,

Zieloną przestrzeń ziela dorodnego

Niczym płatkami śniegu przysypuje,

W szumie listowia szelestem rwącego


I w szumie deszczu, co pluszcze i dzwoni

Kroplami wody jakoby wibrafon,

W gradzie, co dudni stadem dzikich koni,

W ciszy, co zda się śpiewać przez megafon.


Jaki żeś piękny, cudzie nad cudami!,

W mych dłoniach, które są przepracowane,

W myślach, co marszczą me czoło nad brwiami,

We włosach, co są szronem malowane,


W sercu, co bije i nieziemsko czuje,

W umyśle, który każdą rzecz rozważa,

We krwi, co tobą zachłannie pulsuje,

I w ciekawości, co spokój naraża


Na ból sumienia i jego bezsenność,

Na którą cierpi ciebie człek spragniony,

By ciebie wielbić przez swą długowieczność,

Gdy byt jest śmierci przez czas zastawiony.


Jaki żeś piękny, cudzie nad cudami!,

Czego nie ujmie kunsztem żadna sztuka.

Chłonę cię, cudzie, moimi członkami,

Przez co ma dusza miejsca w tobie szuka.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl