A w drodze do… mijam drzewa rozczochrane,
Od ciężaru swych płochych lat przygarbione.
W liści lokach moje myśli pochowane
Wydają się szumem budzić ich koronę.
Przystaję niekiedy by wsłuchać się w siebie,
W deszczu szelestu uchwycić znów ciszę…
Drzew żebracze palce, jak korzenie w niebie,
A pod nimi żal, którego łkanie słyszę…
Wszystko się zmienia, niestety, bezpowrotnie.
Niby jest, ale już namiastką przeszłości…
Mijam śpiący dom, w którym ktoś stoi w oknie
Jakby wypatrywał z tęsknotą miłości.
W drodze do… opływa mnie fala przechodniów,
Przypływem, odpływem zjawia się i znika.
Nagle ktoś z tłumu wdrapuje się na podium
I słowem ust rozpaczy przestrzeń przenika,
A wiatr niesie treść głosu, co pierś mu
rozsadza,
Jakby nikt!, tylko on słyszał to wołanie…
Warkot kół złowieszczo w hałas się przeradza,
Echo owych ust skazując na wygnanie.
Za rogiem piekarnia cierpi na bezsenność.
Nurt ludzi się pod nią ustawił w kolejce,
A obok ktoś się połasił o bezczelność,
Wyciągając brudne, błagające ręce,
Lecz… nikt go nie dostrzega, nikt go nie widzi…
Jak w hipnozie każdy przechodzi do przodu.
Mimo to człowiek ten nędzy się nie wstydzi,
Prosi więc o okruch na zatarcie głodu…
Jest jak sen człowiek ten u wschodu nadziei,
Nikt go więc nie traktuje jak realny byt.
Wszyscy ci, których tkną, jakby się zawzięli,
Marząc, by człowiek ten przepadł precz!, wreszcie
znikł.
Mijam go, zerkam w źrenice udręczone.
Nagle mnie kruszy ta świadomość niezłomna,
Że mogą to być moje oczy zmęczone,
Gdybym się stała nagle, dzisiaj!, bezdomna…
Stoję tak w miejscu i wpatruję się w niego,
Jakbym z oczu smutnych historię czytała.
„Daj mu Panie, proszę, doświadczyć dobrego”,
A wtem mu kobieta chleb podarowała.
Człowiek ten pokłonił się – usiadł na ławce,
Wydłubując z bochenka pieczywa porcje.
Gołębi chór, wiszący mu przy nogawce,
Wydawał się na piórach swych dźwigać słońce.
Patrzyłam jak człowiek ten chleb celebruje.
Myślałam, że to w nim siebie odnajduję,
Bo każdy z nas, chociaż dziś tego nie czuje
I z dnia na dzień na oślep gdzieś podróżuje,
Może jak on – człowiek ten – być na ulicy
Wzgardzony jak bezpański pies przez niedolę,
Dlatego ja widzę się w jego źrenicy,
Wczytując się w troskę wyrytą na czole…
Wówczas ogarnia mnie świeże przebudzenie
I wdzięczność za wszystko, co tylko posiadam.
Nie mam wiele – proste w tobołku istnienie,
Do którego grosik dziękczynienia wkładam.
Na ulicach mijam sobie całkiem obcych,
Lecz nie umiem obok nich przejść obojętna.
Zaglądam w ich rzucone pod stopy oczy
Niczym w strony książki, która jest rozpięta,
Podobna do ramion spragnionych czułości,
Proszących się chociażby o przytulenie…
Daję więc uśmiech mój – okruch serdeczności,
„Dobrego dnia!” – szczere myśli mych życzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz