czwartek, 10 września 2020

NA ULICACH

A w drodze do… mijam drzewa rozczochrane,

Od ciężaru swych płochych lat przygarbione.

W liści lokach moje myśli pochowane

Wydają się szumem budzić ich koronę.

 

Przystaję niekiedy by wsłuchać się w siebie,

W deszczu szelestu uchwycić znów ciszę…

Drzew żebracze palce, jak korzenie w niebie,

A pod nimi żal, którego łkanie słyszę…

 

Wszystko się zmienia, niestety, bezpowrotnie.

Niby jest, ale już namiastką przeszłości…

Mijam śpiący dom, w którym ktoś stoi w oknie

Jakby wypatrywał z tęsknotą miłości.

 

W drodze do… opływa mnie fala przechodniów,

Przypływem, odpływem zjawia się i znika.

Nagle ktoś z tłumu wdrapuje się na podium

I słowem ust rozpaczy przestrzeń przenika,

 

A wiatr niesie treść głosu, co pierś mu rozsadza,

Jakby nikt!, tylko on słyszał to wołanie…

Warkot kół złowieszczo w hałas się przeradza,

Echo owych ust skazując na wygnanie.

 

Za rogiem piekarnia cierpi na bezsenność.

Nurt ludzi się pod nią ustawił w kolejce,

A obok ktoś się połasił o bezczelność,

Wyciągając brudne, błagające ręce,

 

Lecz… nikt go nie dostrzega, nikt go nie widzi…

Jak w hipnozie każdy przechodzi do przodu.

Mimo to człowiek ten nędzy się nie wstydzi,

Prosi więc o okruch na zatarcie głodu…

 

Jest jak sen człowiek ten u wschodu nadziei,

Nikt go więc nie traktuje jak realny byt.

Wszyscy ci, których tkną, jakby się zawzięli,

Marząc, by człowiek ten przepadł precz!, wreszcie znikł.

 

Mijam go, zerkam w źrenice udręczone.

Nagle mnie kruszy ta świadomość niezłomna,

Że mogą to być moje oczy zmęczone,

Gdybym się stała nagle, dzisiaj!, bezdomna…

 

Stoję tak w miejscu i wpatruję się w niego,

Jakbym z oczu smutnych historię czytała.

„Daj mu Panie, proszę, doświadczyć dobrego”,

A wtem mu kobieta chleb podarowała.

 

Człowiek ten pokłonił się – usiadł na ławce,

Wydłubując z bochenka pieczywa porcje.

Gołębi chór, wiszący mu przy nogawce,

Wydawał się na piórach swych dźwigać słońce.

 

Patrzyłam jak człowiek ten chleb celebruje.

Myślałam, że to w nim siebie odnajduję,

Bo każdy z nas, chociaż dziś tego nie czuje

I z dnia na dzień na oślep gdzieś podróżuje,

 

Może jak on – człowiek ten – być na ulicy

Wzgardzony jak bezpański pies przez niedolę,

Dlatego ja widzę się w jego źrenicy,

Wczytując się w troskę wyrytą na czole…

 

Wówczas ogarnia mnie świeże przebudzenie

I wdzięczność za wszystko, co tylko posiadam.

Nie mam wiele – proste w tobołku istnienie,

Do którego grosik dziękczynienia wkładam.

 

Na ulicach mijam sobie całkiem obcych,

Lecz nie umiem obok nich przejść obojętna.

Zaglądam w ich rzucone pod stopy oczy

Niczym w strony książki, która jest rozpięta,

 

Podobna do ramion spragnionych czułości,

Proszących się chociażby o przytulenie…

Daję więc uśmiech mój – okruch serdeczności,

„Dobrego dnia!” – szczere myśli mych życzenie.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz