Coś się kończy,… a może się zaczyna?...
Nieboskłony przecięte skrzydeł strzałką,
Która niczym ramiona się rozpina,
Płynąc w błękitach bezszelestnie, gładko.
Spoglądam w górę z lekkim rozrzewnieniem,
Jakby mnie moja część w nich opuściła
I ostrzem pióra jak wiosłem przestrzenie
Gęsim lamentem do życia zbudziła.
Zda się… odpływam w tym kluczu żurawi
Na dłoniach wiatru niesiona w nieznane.
Me ciało w wodzie błękitów się pławi.
Dusza… jak dziecko czule kołysane…
Drobna nostalgia wdarła się w me serce.
Chciałabym wskoczyć w przestrzeń, co nade mną.
Świadomość moja grawitacji nie chce,
Jedynie czerpać wolność piersią pełną.
Oblewają mnie zewsząd fal połacie
Ziemi, co stoi obok przygarbiona
W jesiennej, postrzępionej liśćmi szacie…
Chyba zda się czymś bardzo przygnębiona…
Nie zaglądam w jej oczy przymrużone,
Z których drobnym strumieniem łzy spływają.
„Spójrz. – prosi szeptem – już wszystko skończone.
Ptaki czas piękny na wieki żegnają.”
Na te słowa ponownie patrzę w niebo.
Rozsypanych kluczy okiem dotykam.
Nie mogę wzbić się do nich wbrew potrzebom.
Czuję jak się im spod skrzydeł wymykam.
Pozostało mi tylko mieć nadzieję,
Że otworzą przede mną drzwi do raju…
Wiatr mnie trzyma w objęciach, wokół wieje.
Soję niema na moich dróg rozstaju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz