wtorek, 29 kwietnia 2025

ZMĘCZENIE

Czuję, że muszę coś dać dziś od siebie,

Ale w bezruchu skamieniałym siedzę.

Natchnienie w myślach i w uczuciach grzebie.

Słowami ust mych zastygniętych bredzę.


Czas mnie opływa, lecz go ignoruję

Jakby się wszystko wokół zatrzymało.

Nieważkość głowę mą ciężką masuje,

Więc lewituje w miękkości me ciało.


Wszelkie odgłosy świata w obłąkaniu

Brzmią niczym kamień w studni połykany.

Siedzę w zmysłowym odizolowaniu

Jak człowiek w szklanej kuli zamykany.


Moje powieki wyryte w marmurze

Nie drgną, wpatrując się w punkt bez znaczenia...

Już nie zerkają z nadzieją ku górze,

Ale pod stopy u schyłku istnienia,


Bo to, co robię oraz kim się staję,

W moim odczuciu jest znacznie ważniejsze

Niźli marzenia, których nie dostaję,

Chociaż w ich stronę wyciągałam ręce.


Na twarzy czuję krople z mydła baniek,

Co rozprysnęły się w zderzeniu z życiem,

I słyszę serca miarowe cykanie,

Gdy jeszcze budzi mnie o bladym świecie;


I choć wzruszenie duszę mą przepełnia,

Że nadal mogę zacząć coś od nowa...

Dzisiaj się we mnie jak o zmierzchu ściemnia.

Pewnie przed zmrokiem nie napiszę słowa...


W anihilacji toń mnie bezczyn wciąga.

Ciało opada bezwładnie, z ufnością.

Dno akinezji członki me rozciąga

W nie się zanurzam i wsiąkam z łatwością...


Nie mam na sobie pancerza ucisku.

Skóra zsunęła się jakoby z węża.

Wolna od presji, wymogów, nacisku

Czuję jak bezwład ciała mnie odpręża.


Muł drobinami sklejonego piasku

Rozciera tkanek senne odrętwienie.

W uszach już nie ma zgiełku oraz wrzasku,

Tylko chlupiąco-głuche znieczulenie.


Rozpinam piersi zapadłej pojemność -

Oddechem pióra duszy rozczesuję...

Może mnie czeka jakaś dziś przyjemność,

Mimo że, pragnąc, jej nie przewiduję.


Na złość niemocy stopą się ślimaczę,

Pełznąc w kierunku męczącego świata.

Świadomość bycia do drzwi mych kołacze,

Choć się pukanie z pustym dźwiękiem brata.


Szuraniem kapci zbliżam się do progu

Na przekór siły, co we mnie umiera,

Bo mimo wszystko jestem wdzięczna Bogu,

Że mnie powietrze jak żagle rozpiera.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



piątek, 25 kwietnia 2025

ŚWIAT W SZAROŚCI

Świat się w szarości dziś reprezentuje.

Woalką światła słońca beżowego

Oblicze w smutku posępne maskuje,

Spod kapelusza nieba pochmurnego


Roniąc bezwiednie łzę za łzą w strumieniach,

Które z łoskotem na liście skapują,

Gdy te jak wargi w urwanych westchnieniach

Bólu imiona, szumiąc, wyszeptują


I w dal puszczają na wiatr w poniewierce,

Co jak pokutnik w parcianym habicie

Po trawach ciągnie swe bezradne ręce

W ziemię wrośnięte przez bezwzględne życie.


Płacz stygnie plamą mokrą na chodnikach.

Powietrze pachnie oczu wilgotnością.

Serce łkające niczym zegar cyka...

Świat siąpi, siorbie w żalu wrażliwością.


Widać wyraźnie, że szlocha nad stratą,

Której przeboleć niemo nie potrafi.

Pod szeleszczącą gałęziami wiatą

Za ową stratę gorzko biedak płaci,


Siedząc pokornie, niemal nieruchomo

Jak żałobnica, żegnająca kogoś,

Kogo w ciemnicę grobu położono

A z nim nadzieję jej duszy i błogość.


Jakaż przyczyna cierpienia przysparza

Światu, co tonie w słonym przygnębieniu?

W dali się dzwony wznoszą znad ołtarza,

Przed którym cisza klęczy w zamyśleniu


I adoruje w tym właśnie momencie

Stan głębokiego nad wyraz skupienia...

Żywicą pachną drzew splecione wieńce

A w nich lśnią wstążki wyblakłego cienia.


Klaski i mlaski łez rozpryskiwanych

O szyby dzwonią, stukają w dachówki,

Szmer zaś potoków kołem zawracanych

Wszem rozprzestrzenia rozlewane pluski


I wodą chlupią przepełnione dzbany,

Co na ramionach przestrzeni dźwiga z trudem,

Kiedy ją niesie w dal krok kołysany,

Siejąc ładunku rozlewaną strugę.


Szarość butwieje, aż zieleń w niej płonie,

Stając się życia jedynym żywiołem.

Żalem przesiąkły pomarszczone skronie.

Dzień się podnosi ze snu, lecz z mozołem,


Bo świat weń płacze nad czymś utraconym,

Sznurując palce krzewów jak w modlitwie,

W której się korzy, będąc pochylonym,

Cedząc zranienia bez wahania wszystkie.


Bardzo uważnie jemu się przyglądam,

Chcąc w tej pokucie również znaleźć siebie.

W oczy zmrużone bezsilnie zaglądam.

Świat o tej próbie nic niestety nie wie.


Czołem wtopiony w łono mokrej ziemi,

Cierpienia gorycz na nią wypłakuje.

Stojąc nostalgii tej posępnej w sieni,

Splinu potężny ucisk w sercu czuję,


Więc w jednej chwili wyciągam ramiona,

By świat w nie wtulić gestem pocieszenia.

Nie mogę patrzeć, gdy z apatii kona,

Lecz echo niesie bezsilne westchnienia,


Bo ręce moje zdały się za krótkie

A pierś zbyt wątła, by wtulić w nią rozpacz.

Świat, ciągle łkając, dławi się swym smutkiem.

Moja zaś niemoc strasznie mnie przerosła.


Całując zatem rosę łez na szybach,

Do codzienności wracam z przygnębieniem,

Gdyż żal jest patrzeć, kiedy świat ból dźwiga,

Obok którego ze zobojętnieniem


Człowiek przechodzi sobą zatroskany,

Narzekający na aurę deszczową...

Ja cierpię z tobą, mój świecie kochany,

A ból twój rodzi we mnie duszę nową.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 23 kwietnia 2025

ZIEMI ODKLEJENIE

Ze zgiełku miasta, co się przebudziło

I błogość ranka przegoniło siłą

Niesie się ku mnie skądś pohukiwanie

Jakby kukułki rozciągłe kukanie


I sylabami trzema zagaduje,

Z których to drugą mocno akcentuje,

Na tę ostatnią w niski ton zlatując,

Skrzekom ochrypłym niekiedy wtórując.


Przez te khukhania szczebiot się wyrywa,

Co z nutą głuchych pokhukhań przegrywa,

Zwłaszcza że w dźwięku ich liście falują

I wibracjami spokoju dryfują.


Trudno się oprzeć tym pohukiwaniom,

Więc w ich to chwili, zasłużywszy na nią,

Oczami w wspomnień mych świat się wpatruję

I już na ustach wanilii smak czuję


Zmrożonych gałek w waflowej muszelce,

Co za którymi stało się w kolejce

Wyrastającej sznurem głów z chodnika,

Co się płytami garbato potyka,


Ciągnąc się krótko wzdłuż znanej ulicy

Pod fundamentem starej kamienicy

Sąsiadującej z lodziarnią przy murze

Się wkradającej nieśmiało w podwórze


Obwarowane budynków szeregiem

Z kwiatów wzdłuż ściany pstrokatym kołnierzem,

Z którego ławki stoją pod oknami

Lśniącymi firan białych koronkami.


A na tych ławkach kobiety w podomkach,

Których się spódnic rozciąga zasłonka,

Rozprawiające przy szklance herbaty,

Gdy opływają je płatków rabaty;


I już na ustach żar słoneczny czuję,

Kiedy pod niebem bezchmurnym się snuję,

Drepcząc ostrożnie pośród kur gdaczących

Wróbli im ziarna z traw podkradających,


Kiedy krokami motyli rój płoszę,

Za jaskółkami wzrok maślany wznoszę,

W łąk toń brzęczącą ciało zanurzając,

Skowronka spod źdźbeł uważnie słuchając,


Gdy ten wiosłuje między obłokami

Ukrzyżowany w błękitach skrzydłami,

Co pod którymi gołębi ławice

Zdają się w trawie mieć własną kotwicę,


Bo niczym woda, co w morze odpływa,

Pluszcząc w powrocie, brzeg pianą podmywa

Perłowych lotek na wietrze rozpiętych

Jakby żaglówki trójkąt płótnem wcięty


W niebieski bezkres oceanu w ciszy,

Którego chlupot w powietrzu się słyszy

Podskubywany odgłosem odnóży,

Co zmysł czujności łaskotaniem nuży,


Do snu w bukietach ziela oraz kwiecia

Pod aromatem rozgrzanego pieca,

W którym bochenki chleba dojrzewają,

Kiedy w fajerki z drew iskry trzaskają...


Wtem!, zaklaskała do lotu piórkami,

Trzepocząc lotek swych chorągiewkami,

Gdy wiatr je prężył, głaszcząc piór stosiny,

Świszcząc w nich jakby w kępach wodnej trzciny,


Sierpówka, która w brzozie się schowała

A z jej warkoczy gdzieś hen poleciała,

Chlupot przestrzeni po się zostawiając

I wspomnień bańkę na krople zbijając


Jak tę mydlaną, co dzieciaki wabi,

Gdy szklaną kulą światłem w niej się bawi,

Słońca płomienność w kryształ przetapiając,

Kalejdoskopem kolorów władając.


Rosa mych wspomnień, rozbitych na krople,

Spłynęła po mnie jak przedwiośniem sople,

Z mych marzeń sennych oczy przemywając

I czas obecny na kark mi wkładając,


Więc zaprzęgnięta do rzeczywistości

Z posmakiem drobnych życia przyjemności

Obowiązkami zatrułam myślenie,

Czując pod stopą Ziemi odklejenie.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



A DZIŚ SZCZEGÓLNIE

Wciąż myślę o tym, że to już jest koniec,

Że mi niewiele życia pozostało...

Wówczas świadomość wręcz zachłanna płonie,

Iż dałam z siebie, lecz ciągle za mało.


Budzi się we mnie drapieżna natura,

Która marnować czasu nie pozwala.

Nade mną wisi myśli czarna chmura.

Pragnienie bycia siłą mnie rozpala,


Więc się napatrzyć, nasłuchać nie mogę,

Nakarmić palców życia dotykaniem.

Pożądliwością duszy wciąż się głodzę.

Przekąską zda się wszak delektowanie


Każdą sekundą, minutą, doznaniem,

Co niczym stado saren tkwią w ukryciu.

Dręczy mnie zatem rozpamiętywanie...

Zasnę, niewiele wszak wiedząc o życiu,


Bo nawet dobrze go nie zasmakując,

Przyjdzie mi zamknąć spragnione oczęta,

Gdy będą płakać, w życie się wpatrując...

Czy coś je we mnie chociaż zapamięta?


Garnę w ramiona się tych, co odeszli,

Lecz... cień to tylko powiewu płochego.

Dawno we mgle się wspomnień mych rozeszli.

Mam tylko skrawek śladu ich kruchego...


Świst kosy, która wachlarzem rozkłada

Trawy swym ostrzem przy ziemi podcięte;

Kwiat, co na wietrze ledwo główką włada,

Trzymając liście na boki rozpięte;


Stada jaskółek, co jak strzały z łuku

Krążą cięciwą w niebo wystrzelone;

Las, co wieczorem pełen sowich huków

Kołysze drzewa słońcem poprószone,


Które się kładzie purpurowym ogniem

I syczy liści szumem ostudzanym

Niczym we wodę wkładane pochodnie,

Kiedy ciemnieją płomieniem spijanym;


Odgłosy koła, co zgryza kamienie,

Na proch je krusząc dźwiganym ciężarem;

Deszczu i zapach oraz rozproszenie,

Gdy się upija gęstniejącym żarem... -


To wszystko we mnie budzi się na nowo,

Przez co świat wokół tęsknotą goreje

Za tym się skrzącym w świetle na różowo,

Dzięki się czemu, będąc w smutku, śmieję...


Tyle tracimy, całkiem nieświadomie,

Jakbyśmy siebie bez przerwy zdradzali.

Czas, żebrząc, po nas wyciąga swe dłonie,

My zaś jakbyśmy go nie dostrzegali


Żyjemy w biegu, przez to dość niedbale,

Wszystkich dokoła niemal ignorując,

Ufając, że się czujemy wspaniale,

I tym na co dzień siebie oszukując.


Mnie wciąż jest ciasno w oficjalnej skórze.

Czegoś mi więcej w każdym dniu potrzeba.

Pragnę się wyrwać mą duszą ku górze,

By wyobraźnią chociaż dotknąć nieba.


A dziś... szczególnie dusza we mnie krzyczy,

Za doskonałym wyciągając ręce,

Aż ból nieczułej na jej rozpacz ciszy

Rozsadza w piersi mej cierpiące serce


I chociaż siedzę z pochyloną głową,

Usta sznurując wbrew woli milczeniem,

Przez gardło ciskam ku przestworzom słowo,

Aby usunąć gorzkie mnie dręczenie.


Tak mnie za mało we mnie nawet samej,

Aż pierś bezdechem zda się uciskana.

Pragnę się wyrwać z siebie okradanej

Przez wciąż ugięte przed losem kolana.


A dziś szczególnie chciałabym się odbić

Od ziemi, która ciąży pod stopami.

Czuję się winna wszak potwornej zbrodni,

Co na mych dłoniach niczym krwi śladami


Świadczy o duszy wielkim zaniedbaniu,

Co w moim ciele jakoby w ciemnicy

Na przekór myślom w strasznym uciszaniu

O wolność własną rozpaczliwie krzyczy.


Co mogę zrobić, by być dzisiaj lepszą

Dla siebie samej i całego świata,

Gdy obowiązki skrzydła moje depczą,

Ciało zbyt ciężkie chodzi, lecz nie lata?

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



czwartek, 17 kwietnia 2025

17 KWIETNIA 2025 ROKU

Pluszczą gałęzie rozczesywane

Niczym nurt rzeki wokół kamieni.

Jakoby chciały uciec w nieznane

Od pnia zawiłych w ziemi korzeni.


Wiatr je rozciąga liści warkoczem.

Blaszki wirują na ogoneczkach.

Dotyk ich przestrzeń muska, łaskocze.

Korona drzewa drży w kokardeczkach,


Niczym czupryna pukli rozwianych

Stojąc pokornie między blokami.

Kosmyki włosów wiatrem targanych

Zdają zieleni się być frędzlami...


O parapety niebo kroplami

Stuka jakoby opuszką palca,

Minutowymi więc odstępami

Słychać jest tempo muzyczne walca.


Na balustradzie perłami wiszą

Sznury zerwane z piersi błękitu,

Lecąc z łoskotem smagane ciszą

I zastygając w kształt stalagmitów.


W oknach topnieją szyby zroszone

I przezroczystą folią z bąbelków

Drżą szklanym płótnem w nich rozłożone

Od nań kapiących z wody sopelków.


Jezdnie, chodniki lśnią metalicznie,

Mieniąc się szarym tonem odcieni.

Światło rozprasza się wszem srebrzycie

W strugach wyblakłych spod chmur promieni...


Cudowny spokój chlupie i chlapie.

Ziarnami maku deszcz się rozprasza,

Iskrami wody na liście kapie

I nagle znika, gdy w trawy spada.


Szkła koraliki się rozpryskują,

O balustradę, parapet dzwoniąc.

Oczy cyrkonii blaskiem całują.

Pachnie świeżości wiosennej wonią...


Czas mi z obłoków zstąpić na ziemię,

Co w tym momencie rani mą duszę,

Bo wrze i płonie we mnie natchnienie,

A ja miast latać, to stąpać muszę.


Czekają na mnie formy na ciasto

I wytłaczanki jaj, masło, mąka,

Fartuch, co ciało oplata ciasno,

A pod fartuchem życia podomka.


Trzepaczką w ręku miast gęsim piórem

Przyjdzie mi białka zmieniać w obłoki,

A w głowie myśli żurawim sznurem

Pragną mnie porwać na lot szeroki


W bezkresne niebo skrzące się deszczem,

Co zda się płakać nad moim losem.

Poezja we mnie pragnie być wieszczem!

Tymczasem szepczę sobie pod nosem


Wersów rytmikę, która się w strofy

Układa metrum walca za oknem.

Mój głos jak wiatrem szumiące kłosy

Niesie tęsknoty dźwięki samotne


Za tą wolnością, która pozwala

Przyziemność rzucić na poniewierkę,

Kiedy natchnienie duszę rozpala

I wszystko wokół kusi swym pięknem.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

POKORA

Pokora, którą ludzie odrzucili,

Siadła przy ścieżce na polnym kamieniu.

Cień po skowronku nad jej losem kwili.

Wiatr wokół krąży w posępnym milczeniu.


Trawy zdziczałe w wielkim zaniedbaniu

Niczym korowód pogrzebowy stoją,

W omdlewającym je zaś kołysaniu

Żałobnym szumem swą liczebność troją.


Drzewo przydrożne palcami bez liści

Za rękaw szarpie pokorę w zadumie.

Kiedyś dorodnych pełne kwiatów kiści,

Dziś się pąkami obsypać nie umie,


A jeno sterczy nad polnym kamieniem,

Na którym siedzi wygnana pokora,

Strasząc skoliozą i nędznym odzieniem

Jakim jest na nim próchniejąca kora


I jak bezdomny, co pod gołym niebem

Widokiem nędzy, głębokiej rozpaczy

Czeka, aż ktoś go poratuje chlebem

I szklanką wody lub mleka uraczy.


Pokora, wsparłszy o pień siwą głowę,

Wzdycha i patrzy bez celu przed siebie.

Włosy jej lecą babim latem płowe,

Gdy ta zatraca się jak w syren śpiewie


I hen odpływa ciszą dryfująca

W źdźbłach kruszejących, w łamanych łodygach,

Piaskiem pod stopą wędrowca trzeszcząca,

Mgłą, co łoskotem się w obłoki dźwiga...


Wtem ową ścieżką drepcze stary człowiek,

Który za młodym nadążyć nie może.

Samotność kapie mu spod ciężkich powiek

A usta szepczą bezradne: Mój Boże.


Ból łamie kości i ścięgna przegryza,

Krok zatem zda się krwią ślady odciskać.

Starzec w cierpieniu wargi więc zagryza.

Udręka w oczach morzem łez mu błyska.


Przysiadł więc człowiek na polnym kamieniu.

Spojrzał na niebo cieniem naznaczone

I pogrążony w głębokim wspomnieniu

Usłyszał trele skowronka niesione


Przez wiatr, co liśćmi przydrożnego drzewa,

Szeleścił, kwiaty na łące trącając,

Co dziś na przestrzeń się bezdźwięczną gniewa,

Gałęzi świstem ją w furii chłostając,


Gdy ta w falbanach zapuszczonej trawy

Stara się wyrwać, uciec spod pręgierza.

Patrzy na darni starzec dzikie stawy,

A z bezpłodności widok ten się zwierza


Płaczącym oczom, co kiedyś widziały

Nań sianokosy i ludzi w pokorze,

Aż znowu usta drżące wyszeptały

Bezradnej siły łkające: Mój Boże...


Wszystko przepadło - starzec zagaduje

Kiedy się młody doń cofnął w swej drodze.

Dobrze się dziadek - pyta młodzik - czuje? -

Choć cierpliwości utrzymać nie może.


Starzec wzrok zadarł, na wnuka zerkając.

Usta mu nieme krzyczały rozpaczą.

Pustkę w źrenicach chłopca dostrzegając,

Wiedział, że więzi dlań niewiele znaczą,


Więc machnął ręką zmiażdżony niemocą,

Zaprzeczył głowy bezwiednym kiwnięciem.

Rzęsy się starca smutkiem gorzkim moczą

I strumieniami siąpią nad nieszczęściem.


Wtem go pokora w ramiona wtuliła,

Pocałunkami obsypała skronie

I swoim sercem w jego sercu biła,

Aż poczuł starzec jej matczyne dłonie.


Ręką przynaglił stojącego wnuka,

By usiadł przy nim na polnym kamieniu.

Młody niechętnie dziadka swego słucha,

Lecz mimo tego przycupnął w milczeniu.


Dziś ludziom zda się, że są wszechmogący -

Prawi staruszek, wzrok w dal wypuszczając -

Przez co świat staje się przerażający,

Obojętnością dusze pożerając...


Bo... pycha dawno wyparła pokorę,

Dlatego ludzie siebie nie szanują,

Wierząc, że mają możliwości spore

I nad innymi dzięki nim górują.


Młody nań spojrzał z wielkim niepokojem

Jakby uchwycił zmysłów postradanie.

W tej chwili zmagał się z kiepskim humorem,

Bo go czekało dziadka kart rozdanie.


Z pokorą - prawi starzec nieustannie -

Jest jak z tą ziemią, co ugorem stoi.

Dziś ją porosły traw paskudne darnie

I już ją kwieciem łąk piękno nie stroi,


A człek jak drzewo to przy tym kamieniu,

Któremu obce są czasy świetności.

Siedzimy teraz w jego wątłym cieniu,

Nie czując nawet cienia przyjemności...


Pycha nas niszczy i z liści okrada,

Wykrzywia, łamie i próchnem zatruwa.

Na człowieczeństwa śmierć jest jedna rada -

Pokora, która nad nim dzielnie czuwa!


A czymże ona? - dziadek wnuka pyta,

W jego źrenice z lękiem zaglądając.

Młody jedynie w odpowiedzi wzdycha,

Do powiedzenia niewiele wszak mając,


Po chwili jednak, będąc ożywionym,

Rzecze: To spokój własnego sumienia.

Starzec, tym słowem czując się zranionym,

Pochyla głowę w akcie zasmucenia.


Pokora - mówi wyciszonym głosem,

Wnuka swą dłonią za rękę trzymając,

Skrząc się na słońcu przerzedzonym włosem,

Powagą oczu jego wzrok wchłaniając -


Jest świadomością własnej ułomności,

Bo ktoś być może w czymś lepszy od ciebie,

Nieposiadania swej wyjątkowości,

Gdyż możesz również być kiedyś w potrzebie.


To jest świadomość, że jest w tobie tyle,

Ile w tej ziemi pokrytej ugorem,

Nad którą rojem fruwały motyle,

A która dzisiaj jest życia upiorem.


Pokora to jest prawda nad prawdami,

Że ludzie są jak puzzle układanki,

Jak ptaki w drodze rozsiane stadami

Lub kwiaty w splocie, które tworzą wianki.


Każdy każdego bowiem uzupełnia.

Patrząc na kogoś, winien widzieć siebie.

Człowiek z człowiekiem jak księżyca pełnia,

Jak błękit, który stanowi o niebie.


Pokora to jest świadomość utraty

Młodości, co się z rąk ludziom wymyka,

Wiedza, że starość spłaca dług na raty,

Kiedy w jej piersi zegar ledwo tyka...


I po tych słowach starzec z trudem wstaje,

I rusza w drogę posuwistym krokiem.

Młody na chwilę w zadumie przystaje,

Wodząc za dziadkiem przenikliwym wzrokiem...

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




czwartek, 10 kwietnia 2025

DZIEŃ JAK CO DZIEŃ

Poranna kawa wraz z słońcem za szybą

W milczeniu liści, co się przekrzykują,

Na tle szczegółów, których to nie widzą

Ludzie, co nawet patrzeć nie próbują.


Zegar się przysiadł, wskazówki splatając.

Zwolnił, bo wadzić mi w tej chwili nie chce.

Usiadł w fotelu, życie podglądając...

Czuję jak bije w jego piersi serce,


Raz tuż za razem w równiutkich odstępach

Z wałka sprężynę w kasetkę wkręcając,

Gdzie ta trzymana jest w kasetki zębach,

O które brzęczy, w nich się zagryzając,


Więc "tik... tak..." sączy się wąską szczeliną

Spokojnej ciszy, co mi towarzyszy.

Minuty wolno i beztrosko płyną.

Ich kroków zegar drzemiący nie słyszy.


Ukołysały go do snu w fotelu

Rytmiczne bicia serca jego w piersi.

Odpocznij, - myślę - drogi przyjacielu -

Patrząc jak pędzą za oknami piesi.


Słońce zaś światłem złotym niczym fala

Podpływa wolno, chluszcząc o parapet.

Poświatą ciepła w przestrzeni rozpala

Radość natchnioną, kierującą światem.


Odkładam kawę jeszcze niedopitą.

Na psa spoglądam, co mnie wręcz przenika

Prośbą w spojrzeniu błagalnym wyrytą,

Więc się podnoszę jak na gwizd czajnika,


A mój przyjaciel krąży, drepcząc wokół

Jakby podłoga go w łapy parzyła.

Wiruje nad nią niczym w górze sokół,

Któremu zdobycz się tłusta zdarzyła.


Wybiegam zatem z moim czworonogiem.

Wiatr opuszkami wygładza mą skórę.

Ocean trawy pochłania mą drogę

I źdźbłem zieleni w złocie połyskuje.


Forsycja halkę falbaniastych kwiatów

Spódnicy rąbkiem listeczków zasłania.

Drzewa się kruszą strumieniem brokatu,

Co deszczem płatków widoczność zasłania


Jak wodospady o perłowej masie,

Które z łoskotem ziemię oprószają,

Aż moim zmysłom wręcz wyraźnie zda się,

Że mnie obłoki, zstępując, wchłaniają.


Chłód przyprawiony szczyptą tylko słońca,

Choć to wydaje się nieba pożogą,

Wpływa oddechem jak lawa stygnąca

Więc członki ciała się rozgrzać nie mogą.


Idę przed siebie, co trochę przystając.

Pies zapach spija przy ziemi nozdrzami.

Przymykam oczy, zachłannie słuchając

Ptasich szczebiotów płonących nutami.


Gdy ruszam naprzód, wzrokiem obejmuję

Panoramiczne wiosny uchwycenie.

W jej toń krokami spaceru nurkuję,

Aż mnie wypiera w górę wyciszenie,


Więc się unoszę na zwierciadle woni

Jakbym dmuchawcem pięła się w błękity...

Na ścieżce trzyma mnie trzymana w dłoni

Smycz, pies łapami do ziemi przyszyty.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl