Dłonie moje,
które rwały winne grona,
Czesały pióra
nieokiełznanym wiatrom,
W których
palcach nić światła była wpleciona,
W które oczy zawsze
szczerze, hojnie płaczą…
Moje dłonie w śnieżnobiałych
rękawiczkach,
Wiecznie zimne,
jakby mrozem wyrzeźbione
Czy pod brodą,
na kolanach lub policzkach
Są niekiedy w odpoczynku
swym splecione.
Moje dłonie kiedyś
mogły tyle zrobić,
Rozbiegane w aktywności
jak w muzyce,
Trudno było je
powstrzymać i dogonić…
Czy raz jeszcze
ich młodością się zachwycę?
Moje dłonie dziś
niezgrabne, pokrzywione
Jak konary drzew
zastygłych w bezpłodności,
Swej sprawności
i energii pozbawione
Potrzebują rozpaczliwie
rąk litości.
Tak niezgrabnie
wszystko trzymam i unoszę,
Kilkakrotnie podbierając
coś ze stołu.
Parę kropel z filiżanki
gdzieś rozproszę.
Ciężkie dłonie
częściej trzymam dziś do dołu.
Grzebień wbijam
w siwe włosy z wielkim trudem
I pomadką już nie
umiem ust zakreślić,
A mam w sobie jeszcze
upór i ułudę,
Że ponownie sprawność dłoni mych zaświeci.
Patrzę jednak na
me dłonie z rozrzewnieniem.
Z sentymentem mego wzroku je dotykam.
Widzę na nich zmarszczek
siatkę, zasinienie
I bezradnie, chociaż
zgodnie do się wzdycham.
Powolutku już wygasam
i odchodzę,
Gubiąc w drodze
tempo życia i zdolności.
Tyle umiem, ale
zrobić już nie mogę…
Los odebrał mi
przywilej mej sprawności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz