Pomimo wieku pełnej dojrzałości
Wracam w czas przeszły niemal nieustannie,
By znów się wtulić w objęcia miłości,
Którą się dzisiaj handluje bezkarnie
Jak zużytymi prezerwatywami,
Przetrzymywaną wbrew jej woli dziwką,
Którą się depcze, wciera w bruk butami,
Która się stała instynktów pożywką.
Patrzę jak leży utytłana w błocie
I odurzona na zgon używkami
W sznytach na ciele swym bezbronnym splocie,
Z krwi i nasienia rażąc pończochami.
Widzę jak bardzo siebie nienawidzi
I jak nie radzi sobie z poniżeniem.
Jak się potwornie samej siebie brzydzi,
Gdy się w mych oczach dostrzega spojrzeniem.
Co się z nią stało niewinną i czystą
W podkolanówkach białych i sandałkach?!
Na jej zbrukanie połknąć że mi przyszło
Żal, który płonie w gardle jak zapałka.
Me pokolenie jeszcze ją pamięta
Z latawcem w dłoni, bukietem balonów,
Z kokardą, która w włos zwichrzony wpięta,
Sięgała wstążką marzeń nieboskłonów.
Me pokolenie jeszcze za nią hasa
I po kałużach skacze, żaby łapiąc,
Wiruje w trawie do samego pasa,
W kwiatach się polnych jak w luksusach pławiąc
I na obłoki patrząc spod kielichów,
Z których się miodu woń nektaru leje,
A pod batutą wieczornych świerszczyków
Po kopach siana niczym wiatr szaleje.
Ta miłość jednak została zgwałcona
I leży w zgliszczach zniszczonej psychiki
I jak trup gnije, cuchnąc, zbezczeszczona,
Nie mogąc wesprzeć się dzisiaj na nikim,
A my... mijamy ją jak ślepo głusi,
Udając, że się nic przecież nie stało,
Że świat rozwijać się po prostu musi,
Że śmierć dzieciństwa to nadal za mało.
Spod naszych skrzydeł wykradają dzieci,
Poją je jadem niepohamowania.
Nad ich głowami znicz się blado świeci
Prawidłowego pociech dorastania.
Bajki spalono na stosie przeżytku.
Libido godność w człowieku morduje.
Ciało się stało przedmiotem użytku,
Którym to każdy, kto chce, się częstuje.
Próg obniżono wiekowy na filmy
Do zakazanych kiedyś należące.
Dziś pod gruzami zipie świat dziecinny,
Sterczą w nim pociech członki konające.
Okablowane młode pokolenia
I ogniem krocza jak prądem rażone
Z agresją, co je w głodne bestie zmienia
Są jak krzyżami pola zagęszczone,
A my... agonią dzieci zatruwając,
Na ich bezduszność wiecznie narzekamy;
Do zarzucenia sobie nic nie mając,
Od nas zależnych winą obarczamy
Za to, że myśmy wpięli eutanazję
Ich człowieczeństwa wręcz wynaturzenia,
Żeśmy zabili w nich szczerość, fantazję
Tym, co normalnie jest nie do zniesienia.
Przebudź się wreszcie tłumie zabiegany,
Bo twe potomstwo niczym wszy wybija
Ten, co za mędrca u żłobu przebrany
Krew z żył dzieciństwa jak szampana spija!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz