Usiadłam na progu, by zawiązać buty.
Szarpnęłam sznurówki jak powozu lejce.
Obcas o próg stuknął niczym koń podkuty,
Który, by iść naprzód, nie widzi nic więcej.
Słońce się od wschodu zorzą roztopiło
Różowego światła czyniącą powiekę
Nieba, co na dobre się nie przebudziło
Ukryte pod nocy granatowym wiekiem.
Ścieżka się spod stóp mych wije niespokojnie,
Szemrząc ziarnem piasku przez wiatr rozcieranym,
Rwie jakoby rzeka w nieznane swobodnie
I ciągnie do marszu krok nieokiełznany.
Z wiekiem?... dni są krótsze i niedoścignione.
Jeszcze siebie widzę... wyrostka w spódnicy.
Teraz mam u ramion ręce przerobione,
Wdzięk, który utracił zwinność baletnicy.
Echo się wciąż śmieje dziecięcym odgłosem,
Biegnąc za gromadą ganiającą w berka...
Promienie lśnią pociech rozczochranym włosem...
Łopoczą nogawki trzymane na szelkach...
Dziś... nagie podwórko bezpłodnych agrestów,
Porzeczek, co straszą zgrabiałym badylem,
Cienie śliw, jabłoni - rozgadanych gestów,
Wspomnienie, co kuca przelotnym motylem...
Nawet resztki kwiatów darnie traw zdeptały,
Rdzawą stercząc lotką swych kłosów przekwitłych.
Głosy bliskich kluczem ptaków odleciały...
Nie pamiętam barwy owych głosów wszystkich.
Szum je liści stłumił, świst gałęzi zdzielił...
Cisza wyje, tęskniąc, za ich utraceniem...
Nadal czuję ciepło z gęsich piór pościeli -
Dotyka mej skóry sennym otuleniem...
Ciężko ruszyć w drogę, choć już późna pora.
Bez firanek okna skrzą w szybach wzruszeniem,
Drzwiami zaś bez klamki kłapie duchów zmora.
Wszystko wokół tylko razi spustoszeniem.
Boli mnie świadomość, że gdy stawiam kroki
Jakoby zaraza za mną się ciągnęła,
Za mymi plecami płynie wszak na boki
Śmierć, co teraźniejszość w przeszłość kosą ścięła,
Więc, gdy się odwracam, to widzę ściernisko,
Stada wron, co resztki ziaren wyskubują...
To, co było, zda się, że nadal jest blisko,
Choć temu świetności lata nie wtórują.
W drogę zatem! - po mnie nic tu w tym momencie.
Krajobraz jakoby po bezwzględnej wojnie...
Pustostany wokół niczym martwe szczęście,
A w nich dusze zmarłych krążą niespokojnie.
Przede mną zaś droga kwitnących grusz w polu,
Ozimina, której słońce źdźbła rozciąga,
Kamień przy kamieniu, co szlakiem mozołu
Ciężki kłus stóp moich w nieznane pociąga.
Choć skronie pajęczyn rozprutych nić zdobi,
Czoło przeorane pługiem trosk zastyga,
Serce bezradności swej się strasznie boi,
Chęć, aby iść naprzód, we mnie się nie wzdryga.
Stawiam więc z uporem, coraz mniej stabilniej,
Kroki, których nie żal odcisnąć na ścieżce.
Idę ku kobiecie we mnie całkiem innej...
Ona tamtej młodej gościć już wszak nie chce.
Widać, pogodziła się ze stanem ducha.
Siedzi pod gwiazdami, spijając dojrzałość.
Z ciszą często prawi i uważnie słucha.
Wdzięczność ją przepełnia, nie zaś gniew czy żałość.
Ona wiecznie w drodze, bez dachu nad głową.
Nie zostawi szczęścia w opuszczonym domu,
Po śmierci zaś będzie jak spisane słowo
Lub myśl niepotrzebna być może nikomu.
Spieszno mi w jej progi i nie wiem... dlaczego?!
Siła przeznaczenia ku niej mnie prowadzi.
Spojrzę w jej źrenice oka gasnącego...
Nic mi w tym momencie pewnie nie zawadzi,
By zdjąć wreszcie buty ze stóp przemęczonych,
Na których sznurówki piękno odciskają.
Dotyk jej poczuję dłoni pomarszczonych
Na włosach, co do snu już się pokładają.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz