piątek, 21 czerwca 2024

AKT ROZPACZY

W żałobnej chuście przez okna zagląda

Świat jakimś żalem wręcz ukrzyżowany.

Niczym pokutnik błądzący wygląda.

Nań liści wisi wiatrem wór szarpany


I na ramionach jak wiciach łopocze

Jakby sam żebrał o gesty litości.

Łzy niebo roni i, łkając, stukocze

Niczym rzucane w wiadro z blachy kości.


Z oczu się szaro-zielonych płacz sączy

I strumieniami szyby rozmazuje.

Wycie rozpaczy w drzewach się nie kończy,

A w wyższe tony, świszcząc, się wdrapuje.


Już chodnikami lament wpław wędruje,

Z pośpiechem pędząc na oślep w nieznane.

Wzdłuż krawężników woda wręcz buzuje,

Siejąc w ten sposób panikę i zamęt.


Z domu się temu wszystkiemu przyglądam,

Siedząc przy stole niemal nieruchomo.

Światu w łzawiące źrenice zaglądam,

Dumając... czymże biedaka zraniono?


Wtem niecierpliwy pięścią walnął w okno!,

Aż chmur krzemienie ze sobą się starły,

Szyby zadrżały, co od deszczu mokną,

Rysy ogniste ciemności przetarły.


Podchodzę bliżej do drzwi balkonowych,

Wzrokiem jak dłonią świat głaszcząc po głowie,

A w jego oczach od płaczu chabrowych

Dostrzegam wszystko, czego nie wypowie,


Więc nim wzruszona do piersi go tulę

I uspokajam niczym matka dziecię,

Szepcząc milczeniem doń szczerze i czule:

Dobrze rozumiem cię, kochany świecie.


Wtem nagle puścił wodze swej rozpaczy.

Lunęły smutku gromkie wodospady.

Świat szumem wody coś, pluszcząc, majaczy.

Nie daje sobie z własnym bólem rady,


Więc w złości znowu pięścią w przestrzeń wali,

A ta grzmi, warczy jak pies na łańcuchu.

Świat klęcząc w wodzie ku niebu się żali

Jakby na modły nie znalazł posłuchu.


Zębami zgrzyta, gniew w nich rozcierając,

Aż skrzą się białym ostrzem błyskawice.

Wściekłość zaś w sobie wbrew woli trzymając,

Sinym granatem zalewa swe lice,


Po których płyną jak rwące potoki

Cierpienia strugi, wbijając się w ziemię.

Cień czerni połknął pierzaste obłoki,

Ciągnąc za sobą chmur gradowych plemię


Jak kawalerię, która ciężką zbroją

Dudni i brzęczy, huczy oraz zgrzyta.

Odgłosy kopyt echo niepokoją.

Tłum drzew w pokłonie oddział konny wita


A ja nań patrzę do szyb przyklejona,

Nie mogąc wzroku oderwać od świata,

Który w boleści jak topielec kona,

Leżąc bezwładnie na skulonych kwiatach.


O jakżeś piękny w swej okrutnej męce

A jednocześnie i nieobliczalny.

Bezgranicznością uczuć moje serce

Porywasz w zachwyt nieprzewidywalny.


Mogłabym boso wybiec w twe objęcia,

By dać się ponieść na twych silnych rękach.

Wybacz mi, świecie, że przyczyną szczęścia

Jest mi goryczy twej straszna udręka.


Zapewnić mogę, że to nie jest pycha

Ni obojętność na twoje cierpienie.

Dusza ma, żywioł w tobie widząc, wzdycha,

Czując w nim Wszechmoc, co tworzy istnienie,


Co ją przeraża, ale i pociąga,

Czego, choć lotna, wcale nie pojmuje

A wbrew logice cię, świecie, pożąda,

Kiedy cię rozpacz oczyszcza, katuje,


Kiedy napełnia życiodajnym sokiem,

Wonią świeżości na światło wydaje...

Stąd cię pożeram, świecie, chłonnym wzrokiem

I ci się cała, bez reszty!, oddaję,


Byś mną jak piórkiem wziętym z kałamarza

Mógł się objawić w pełnej swojej krasie,

A ja przez ciebie, co rzadko się zdarza,

Miała ów zaszczyt by być na Parnasie.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz