Tak niewiele mi trzeba, żeby się radować.
Deszcz, co w oczy się wkrapla w tym mi nie przeszkadza.
Nie zamierzam się zatem przed szarością chować,
Która, płacząc, pod niebem swym lamentem chadza.
Twarz wystawiam pod strugi, by ją obmywały.
Krople wiszą na rzęsach jak kryształki soli,
Co przez które świat zda się przejrzyście wspaniały,
Chociaż życie doczesne go najbardziej boli.
Orzeźwienie opuszką skapującej wody
Odprężenie, spływając, ciepłem rozprowadza.
Ciało zda się zanurzać w otchłani swobody,
Która na przestwór ciszy zmysły wyprowadza,
Więc... chmurami jak trenem niebo się rozciąga,
Zawadzając atłasem o drzew upierzenie,
Bosą stopą szum liści za sobą pociąga,
Które szelestem milkną, gdy wiatru westchnienie
Na źdźbłach mokrych się kładzie, krople zeń strącając,
Co ze szklanym łoskotem spadają na ziemię,
Między ziarenka piachu z chlupotem wpadając,
Tworząc jak po szpileczce maleńkie wgłębienie.
I... świst słyszę pajęczyn deszczem rozpruwanych,
Co pękają jak żyłka zrywana przez rybę.
Trzaskiem drutów napięcia burzą pozrywanych
Już je w swej wyobraźni prądem skrzące widzę,
Choć drżą, bardzo wyraźnie powietrze siekając
Nićmi, które huśtają się niewyczuwalnie,
Krople mżawki na sobie jak wróble dźwigając
Kołysane w zaroślach czule, nienachalnie.
Opływają mnie ciszy tej silne wibracje.
Czuję nawet jak wszystko pode mną pulsuje.
Przestrzeń mnoży się, wzbiera jak gromkie owacje,
Którym to akustyka, zeń klaszcząc, wtóruje,
Przez co słychać, gdy kielich kwiatu rysą pęka,
U nasady swe płatki na bok rozchylając,
Kiedy jak kamieniami woda z nieba szczęka,
Na dachówki, parapet obficie padając;
Przez co trudno jest nawet odgłos zignorować
Dżdżu, co wbija się w beton jakby ostrzem gwoździ,
Co kulkami ołowiu zaczyna dryfować
Nurtem, wzdłuż krawężników co który się mości
I chlupocze, bulgocząc, w studzienki otworach
Niczym krew rozpędzona zachłannością życia.
W ciszy tej bezwstydności płynie szczerość spora,
Która nie ma przede mną już nic do ukrycia,
Przez co ja, w świetle prawdy będąc umieszczoną,
Nie odczuwam niczego, co unieszczęśliwia.
Ciszą bowiem powracam na natury łono
I świadomość od smutków w górę się podrywa,
Doceniając, co proste, duszy bardziej bliskie
Niźli ciału głodnemu niepohamowanie.
Moje szczęście?... - Intencje bardzo oczywiste -
Celebracja istnienia nim mój kres nastanie
Ze szczególnym zwróceniem uwagi na wszystko,
Co pode mną, nade mną i wokół się dzieje,
Na przypadek, przyczynę, żywioł czy zjawisko -
Proces, co nie zachodzi, a gasnąc, znów dnieje.
Stąd, aby się radować, niewiele mi trzeba.
Cisza tylko wystarczy, która mnie wprowadza
W rzeczywistość bajeczną pod kopułą nieba,
Co pod którą mą duszę szczęście oprowadza
Po alejkach ogrodów śladami sekundy,
Która rośnie z minuty w godzinę i w lata...
Mej radości przenigdy nie określą funty.
Nie wyceni jej nawet cud nad cudy świata.
Ona rodzi się we mnie czysta, nieskażona,
Niezależna od wszelkich jakości, ilości.
Ona spływa jak kropla przez niebo roniona,
Będąc wdzięcznym, że jestem, stanem mej miłości
Do powietrza, do bicia w piersi mego serca,
Do dotyku i smaku, powonienia, słuchu,
Do zdolności, by rytmem klasycznego wiersza
Móc wyrazić ułomnie akt mego posłuchu
Temu, co jest nade mną wyżej niźli gwiazdy,
Czego rozum nie pojmie i wzrok nie doścignie,
Co się rodzi bezwiednie bez najmniejszej skazy
I, choć człowiek odejdzie, przenigdy nie zniknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz