Pragnę się zamknąć w szaleństwie tworzenia,
Gdzie galaktyki natchnień mnie pochłoną
I gdzie w obłędzie odmętów myślenia
Światy, choć obce, duszy nie zagrożą
A będą jeno nosić ją na rękach
Niczym piastunkę wszelkich swoich bytów,
Gdzie mi rozkoszą stanie się udręka,
Celebrowana od świtu do świtu,
Gdzie moje imię cisza krzyczeć będzie
I z namiętnością szeleszczących liści
Echem rozsieje garście sylab wszędzie,
Aż sen o życiu na jawie się ziści,
Które się dzisiaj zwykło profanować
Jakby znaczenia żadnego nie miało,
Którego nie chcę przegapić, zmarnować
Świadoma czasu, gdyż go wciąż za mało,
A które widzę z piersi wyrywane
Siłą aborcji albo eutanazji,
Wojną lub głodem zachłannie zżerane
I okradane z praw do własnych racji.
Tsunami mordu zalewa codzienność
Bombardowaną medialnym zaszczuciem.
Zdrowy rozsądek cierpi na bezsenność,
Aby sumienie chronić przed zepsuciem.
Śmierć pod stopami pluszcze śluzem trupów.
Trudno jest zatem prosto iść przed siebie
Czuję się jakbym szła, ale bez butów,
Po pęczniejącym, lecz spleśniałym chlebie...
Ekskrementami powietrze kwaśnieje,
Pot mżawką siąpi na Ziemię krwi pełną,
Bezwietrznym wyciem diabeł w głos się śmieje,
Ludzie ku niemu jak w amoku pełzną.
Upadły anioł chucią mózg zastąpił
I człowieczeństwo zrzucił do lamusa.
Los takim ludziom cierpień nie poskąpi,
W których jest krzewem Mojżeszowym dusza.
Męki mnie zatem straszne prześladują,
Kiedy dostrzegam człowieka spodlenie.
Płacze bezradnych w uszach mych skandują,
Upominając serce o schronienie,
A!, że nie umiem sobie z tym poradzić,
Potrząsnąć całą ludzką populacją,
By okrucieństwu skutecznie zaradzić
I kres postawić wszelakim dewiacjom,
W wir się zanurzam pracy i tworzenia,
Od samej siebie nawet uciekając.
Biegnę w wysiłku niemal bez wytchnienia,
Ukrzyżowaną współczesność dźwigając
Gwoźdźmi obłudy oraz zakłamania,
Co plują prawdzie i wartościom w oczy,
Minimalnego zaangażowania,
Co egoizmu miary nie przekroczy.
Miejsce to ciało oplata mackami
I się zaciska pytona strategią,
Wbija się w duszę jakoby zębami
Głupcami, którzy wiecznie pierwsi biegną,
A więzadłami w szczękach się rozciąga,
Istnienie homo sapiens połykając,
Przez co jak człowiek nadal człek wygląda,
Lecz ze zwierzęciem nawet nic nie mając.
Duszę się zatem w rdzewiejącej kuli,
Bo nie potrafię się zaadaptować.
Chodzę jak widmo w parcianej koszuli,
Które, że żyje, zaczyna żałować.
W związku z tym ruszam w bezkresne przestworza,
Pod masztem, który obłoki napina.
Kadłub opływa chlupocząca zorza.
Nieskazitelne piękno się zaczyna
Jakoby lądy nadal nieodkryte,
W cieniach i światłach rześkich się pławiące,
Pachnące mlecznym i pożywnym żytem,
Kwieciem dorodnym rozsianym na łące...
I w tej przestrzeni miłosnego splotu
Ziemi i Nieba zrośniętych łonami
Pod paralotnią beztroskiego lotu
Wolność podziwiam, machając rękami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz