Jestem jak drzewo, które z puchu liści
Wyciąga palce do bólu uschnięte,
Mając nadzieję, że kiedyś się ziści
To, co przez zazdrość zostało przeklęte,
Że się spod ziemi jak kiełek wygrzebie,
Będące niegdyś żywcem pogrzebane,
Że ujrzy słońce w ów dorodnym siewie
To, co przez podłość zostało zdeptane.
Krzyczą modlitwą dłonie wyciągnięte,
Szarpiąc mankiety nieba milczącego,
Które się zdaje żalem nieprzejęte
Drzewa rozpaczy batem chłostanego.
Wiatr się jedynie chyli nad biedakiem -
Szelest pocieszeń ciszę wścibską wabi.
Szumem powtarza tony jednorakie
Echo, co smutkiem się bezradnie dławi.
Świst, gwizd gałęzi bezlistnych powtarza
Skargi rzucane w przestworza garściami.
Pełznie koroną drzewo do ołtarza,
Aby przed Stwórcą uklęknąć z prośbami,
Których już dźwigać w sobie nie ma siły
I nad którymi liście wypłakuje.
Jędrność zieleni pędy utraciły.
Pod konarami cień się nędzny snuje.
Czasem ptaszyna na gałęzi siądzie,
Radosnym trelem z drzewem się podzieli;
Świt nań osadzi mgły srebrzystej kądziel,
Której się nitka w trawach bielą ścieli.
Usycha drzewo jakby odrzucone
I, chociaż nagie, wśród drzew najpiękniejsze,
Bowiem gałęzie na wiór wysuszone
Szepczą za serce chwytające wiersze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz