Wiatr się do mnie dobija, w okna uderzając
Gałęziami bezlistnych drzew, które w lamencie,
Koronami i świszcząc, i się pokładając,
Wiją się kłębowiskiem konarów w odmęcie.
Niebo gniewne im ciąży jak jeździec, zwiastując
Czas zamętu i nędzy w parcianych łachmanach.
Kałużami chodniki od strachu wibrując,
Są pod wiatrem jakoby nadwątlały hamak.
Wyje echo i jęczy niczym wilków sfora.
Ciemność tłamsi latarnie jak iskry z ogniska.
Niby dnia się nieśmiało zapowiada pora,
A promieni słonecznych nie widać zjawiska.
Ulicami samotność niczym rwąca rzeka
Płynie prosto przed siebie na oślep bez lęku.
Cisza siedzi w ukryciu i cierpliwie czeka,
Uszy w dłoniach trzymając, na uśpienie jęku.
Obojętny na wszystko czas się ciągle spieszy.
Za nim pędzą z zadyszką zegary spóźnione.
Ślady ciał oderwanych od ciepłych pieleszy
Opłakują, co dobre i co utracone...
I w tym właśnie momencie już do mnie dociera,
Że czas wreszcie postawić na czarnego konia
I się odbić, by zacząć, od szczerego zera
Z wiarą, że mnie bez walki licho nie pokona!
W moich dłoniach mam wszystko, czego mi potrzeba.
Skronie wieńczą nie lauru wieńce rozłożyste,
Ale skrzydła, na których wzbijam się do nieba,
Dzięki którym się wszystko staje oczywiste.
Wdzięczność budzi się we mnie za przyjaciół wiernych -
Tacy są słodką wodą na bezkresach morza.
Zostawiając za sobą tłum osób bezczelnych,
Widzę, wschodząc, jak wznosi się wraz ze mną zorza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz