DZIEŃ NIECODZIENNY
Dzisiaj nic nie muszę - zegar mnie utwierdza,
Mantrę powtarzając błogiego spokoju.
Dom mój jak przez pośpiech niezdobyta twierdza
Zda się obojętnym być na ciężar znoju.
Za oknami płyną rzeki gdzieś spóźnionych
Z głowami, co które cierniem myśl oplata.
W gałęziach zaś świszcze wiatr ciszą znudzony
I miotłą bezlistnych drzew niebo zamiata.
Samochody warczą jak pies na podwórku
Chroniący obejścia całkiem bez powodu.
Obowiązek ciągnie człowieka na sznurku,
Więc ten gna na oślep w hipnozie do przodu,
Zatracając siebie dla nędznej jałmużny
Pod presją wymogów bezwzględnego świata.
Ciągle się wydaje komuś, czemuś dłużny,
Dla pracy najczęściej więc swe traci lata -
Dla pracy dalekiej nierzadko od pasji,
Będącej marzeniem wręcz nie do spełnienia,
Przez co pod ostrzałem koszmarnych frustracji
Boi się własnego, zdradzonego cienia,
Który się zań snuje mocno przygarbiony,
Dźwigając na plecach to, co odłożone,
Czym kalendarz jutra puchnie obłożony,
Co się z roku na rok zda niedoścignione,
Co, gdy czas spoczynku nareszcie w próg wchodzi,
Zaciera się w kartkach śladami stalówki.
Umieramy często na życie za młodzi.
Plany jak przeszłości zebrane pocztówki
Zalegają zatem w milczących szufladach.
Linie papilarne na nich kurz pokrywa...
Tłumy lunatyków ciągną się w paradach,
Gdy alarmem budzik z łóżka je wyrywa,
Co mi dziś nie grozi - mam dzień niecodzienny.
O czwartej nad ranem poczułam krew w żyłach,
Połknęłam oddechem poranek bezsenny.
Ciemność za oknami świat swą czernią kryła.
Latarnie się z trudem przez gąszcz przedzierały
Pomroku, przez który mysz się nie prześliźnie.
Wskazówki leniwie zaś się kołysały,
Więc miałam wrażenie, że czas do mnie przylgnie,
Lecz nim kubek kawy w mych dłoniach wystygnął,
Zgubiły się w drodze bezczynne godziny.
Dzień, nie wiedzieć kiedy, jasnością rozbłysnął
I niemalże odszedł bez żadnej przyczyny.
Czyżby się obraził, że się zamyśliłam,
Obserwując ludzi biegnących za oknem?
Kubek mój po kawie na bok odłożyłam,
Kontemplując bycie tej chwili samotne...
Jakież mnie cudowne oblało westchnienie...
Strumieniem wydechu usunęłam troski.
W skroniach pulsowało rześkie odprężenie.
Opuszką na skórze dreszcz nastroszył włoski
I się źdźbłem poczułam trawy naciągniętej,
Który pięciolinię rosy przypomina.
Na palcach się wznosząc, oderwałam piętę
Od podłogi, co się żwirem w stopy wcina.
Uniosłam nad głową ręce baletnicy,
Naprężając ciało masztem wbitym w niebo.
Przez okno zaś na mnie w bezlistnej spódnicy
Patrzyło w bezruchu cierpliwości drzewo.
Rzadko mi się trafia dzień tak niecodzienny,
W którym mam możliwość na sobie się skupić.
Będzie to nad podziw czas niezwykle piękny.
Nie da się takiego za skarb świata kupić.
Tylko ja i stukot pieszczonych klawiszy,
Zegar, co dryfuje w przestrzeni przestworzach,
By wiosłem wskazówek swych nie spłoszyć ciszy
Wibrującej światłem na bezkresnych morzach,
I ten strach, i radość, i wścibska niepewność...
Dokąd, w jakim celu dziś dniem tym wypływam?
Czuję jak mnie pali mej duszy namiętność,
W której się płomieniach słów splotem rozpływam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz