Słodko-błogi spokój... oraz deszcz za oknem.
Szum wody rozbija się szklanym łoskotem.
Patrząc nań przez szyby, czuję... cała moknę.
Strugi w moje dłonie wpadają z chlupotem.
Otwieram na oścież drzwi, by na balkonie
Wonią bryzy, która wodospadem pluszcze,
Obmyć, stojąc w progu, nadal śpiące skronie...
Najwcześniej wynurzę się z kaskad pojutrze -
Tak jest mi wspaniale pod chmur wodogrzmotem,
Że się zatrzymuję blisko balustrady.
Szelest liści wzbił się jakby ptaków stadem,
Które siłą skrzydeł rwały się do zwady.
Drzewa zaś przemokłe z gałęzią przy sobie,
Przypominające syreny w kąpieli,
Stoją w sukni łusek po sam czubek w wodzie.
Włos się z nich strumieni pod pniem w gruncie ścieli.
Wtem przestało padać, słońce zaświeciło.
Dłońmi twarz przemywam, rosę w nią wcierając.
Pachnie deszczem, chociaż... jakby go nie było.
Po chodnikach błądzę, ślad wód zeń spijając
Wzrokiem, który brodzi po wyschłym korycie
Pozbawionym nurtu przed się płynącego,
Ale wilgotnością wciąż tętniącym życiem
Strumienia przed chwilą wpław weń hen rwącego.
Wkleiła się w skórę przezroczem sukienka.
Wiatr ją dłońmi wciera w me wilgotne ciało.
Blaszkami zaś cisza drzew rozkosznie szczęka.
Zeń strącaną kroplą znów się rozpadało.
Chłód przeszył mnie dreszczem na wskroś przejmującym.
Ocknęłam się nagle. Weszłam do mieszkania.
Z kubkiem w ręku kawą świeżą parującym
Stoję w oknie mokra niczym bez ubrania
I zachłannym okiem bacznie obserwuję
Jak ponownie chmury granatu się puszą,
Zza których się słońce wygrzebać próbuje,
Gdy te nieskutecznie, uparcie je duszą,
Więc przemiennie płonie i blednie, ciemnieje,
Bawiąc się grą cieni i rzucanych świateł.
Pogoda kapryśnie na zewnątrz szaleje,
Zdając się budzącym mój podziw wariatem.
Nigdzie się nie ruszam, będąc na balkonie.
Ptaki w orzeźwieniu wnet się rozśpiewały.
Pierś ma namiętnością szczęścia dziko płonie.
Zmienności natury tak mnie rozkochały,
Że nie jest mi straszną ulewa, co wisi
Niczym przepełniony wodą cienki balon.
Kontempluję lato w nienagannej ciszy
Jakbym otrzymała kumulacji talon
I cieszę się kruchym, ulotnym momentem,
Który zaraz minie wręcz niespostrzeżenie.
Rozciągam ramiona jak struny napięte
I w niebo wypuszczam myśli rozproszenie,
Wymiatając z głowy to, co niepotrzebne,
Co ciąży i męczy uwięzioną duszę.
Zostawiam pod sobą wszystko, co przyziemne,
Bo ufnie w ów spokój wchłonąć dać się muszę.
Niechaj mnie odrywa od szorstkiej nawierzchni,
Uwalnia od butów zdartych, przechodzonych.
Czuję: wyjątkowo mi się dzisiaj szczęści,
Więc nie zrezygnuję z tych chwil uwolnionych
Od codziennych zmagań, trosk i obowiązków,
Które czynią ze mnie pochylone drzewo.
Nie dbam i to wcale, czy to jest w porządku,
By iść w tym momencie za duszy potrzebą.
Spokój błogim stanem lekkością dmuchawca
W przestrzeni me ciało na puch rozdmuchuje.
Zatem się unoszę na przykład latawca...
Proszę nie przeszkadzać, bo właśnie dryfuję...
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz