poniedziałek, 24 lutego 2025

NA ZAWSZE

Wciąż słyszę kosy zwiewne łaskotanie,

Świst ostrza, który trawy w bukiet ścina,

Ździebeł i kwiatów miękkie opadanie,

Co się w wachlarzach falami rozpina.


Soczysty zapach mięsistej zieleni

Skrapia powietrze sosnami pachnące.

Przestrzeń w złocistych strumieniach promieni

Wtapia się w siano drzemiące na łące.


Widzę motyli barwne rozhuśtanie,

Które wibruje oceanu taflą.

Słyszę skowronka szczodre rozśpiewanie

I trzask płomieni za kuchennym kaflem.


Kogut wciąż budzi we mgle śpiącą wioskę,

Którą dziś cisza głuchoniema tuli,

Brzęcząc pajęczyn postrzępionym włoskiem

Jakoby nitką poprutej koszuli


Szarpniętej kolcem jeżyn w bujnym lesie,

Gdy partyzanci się w nim przemieszczali.

Echo ich kroki trzaskiem runa niesie

Jakby w tych gąszczach nadal koczowali


Szwieca "Robota" chłopcy cichociemni

I Dobrzańskiego majora "Hubala".

Wciąż, gdy w tych borach, już się mocno ściemni

Oddział żołnierzy ogniska rozpala


I szumem wiatru pieśń się chórem zrywa,

Że "Dziś do ciebie przyjść (miła) nie mogę".

Noc nad iskrami szatę gwiazd rozrywa,

By choć w ten sposób okazać żałobę.


W tych świętokrzyskich osadach za płotem

Współczesność siedzi z wspomnieniem na ławce.

Szelest gałęzi nostalgicznym słowem

To, co minęło, zachowa na zawsze.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl





sobota, 22 lutego 2025

KOŃSKIE W ŻAŁOBIE

Starych kamienic widzę długie rzędy

Okalające skwerek przy kościele,

Nad którym były kasztanowe pędy,

A dziś się nad nim niebo nagie ściele.


Brukowa kostka pożarła chodniki

I fale kwiatów brzęczące pszczołami,

Kleksy zieleni tworzące trawniki...

Zniknęli ludzie razem z ławeczkami.


Ucichły ptaki, bo drzewa wycięto.

Warkot silników, gwar z betonu miasta

Wabiony w przyszłość rozwoju przynętą

W szarą przyziemność się boleśnie wrasta.


Historia zda się błądzić po ulicach

Niczym bezdomna, której łzawią oczy,

Płoną żałobą odblaskami znicza,

Gdyż po zbiorowym grobie z żalem kroczy.


Wszystko się zmienia, lecz świadomość czuwa

Jakoby harcerz, który wartę pełni.

Zamordowanych ludzi się odczuwa.

Krążą wśród żywych i wciąż są bezsenni.


Widzę ich dusze września dwunastego,

Gdy się na skwerku w milczeniu gromadzą

Pod strumieniami deszczu jesiennego...

Czy ktoś je widzi?!... Nikomu nie wadzą?!...


Kalendarz wskrzesza to przykre zdarzenie,

Kiedy naziści Żydów rozstrzelali.

Chociaż się prochem stało ich istnienie,

Ci ludzie zmarli wśród żywych zostali.


O, miasto moje!, choć lgniesz do przyszłości,

I choć się zmieniasz, pracujesz i bawisz,

Wciąż oplatają się cienie przeszłości

A wiatr nad nimi szumnie śpiewa Kadisz.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl





czwartek, 20 lutego 2025

MAŁO NAS

Mało nas dzisiaj w ciągłym zabieganiu

Za czymś, co zda się wcale nieistotne,

W nieustającym, przesadnym staraniu

O dni dostatnie, lecz często samotne.


Wiecznie pod presją spóźnionych zegarów

Biegniemy, na to już nie mając siły

Jakbyśmy byli wyrzutkami barów,

W których nas smutki niemal w trupa spiły.


Praca się stała życiem ponad życie.

Rosnące braki w nią nas wręcz wtopiły.

Przemija ślepo zaniedbane bycie,

Które zmartwienia o jutro spowiły.


Okradł nas system z czasu na refleksje.

Człowiek niewiele zaczął bowiem znaczyć.

Trudno wyciągnąć jest z doświadczeń lekcje.

Nie mamy kiedy sobie wytłumaczyć


Tego wszystkiego, co nas urobiło

Według sugestii władczych tego świata…

Życie się nasze w ciemnościach rozmyło

I jak ćma wokół smugi światła lata


Nadziei na to, że być może da się

Zaciągnąć lejce i galop zatrzymać,

Aby w spokoju usiąść na tarasie

I przestać siebie bezdusznie wyżymać


Niczym bieliznę do kropli ostatniej,

By na wiór wyschła do sznurka przypięta…

Być może kiedyś będzie wreszcie łatwiej,

Tymczasem goni codzienność przeklęta


Lęk nasz za lękiem, że ciągle musimy,

Zapominając o własnych potrzebach,

Które w pogoni za ciałem tłamsimy,

Startując jeszcze (co gorsze) w przedbiegach.


Nie ma okazji, aby porozmawiać

Z własnym sumieniem o tym, co nas boli.

Nauczyliśmy się słodycz udawać,

Trzymając w ustach pełną beczkę soli.


I w zakłamaniu patrzymy na siebie,

W oczach deficyt czegoś postrzegając.

Na własny temat niczego się nie wie,

Roszczenia innych wręcz w strachu spełniając.


Z głową spuszczoną między ramionami

Ciągniemy stopy z trudem po asfalcie.

Niechęć nas wiąże ciężkimi krokami

Wciąż stawianymi do przodu uparcie,


Trzymając w dłoni paragon na szczęście,

Którym jest karta, ale kredytowa.

Los się odwrócił przed nami na pięcie

I się pomyślność gdzieś skutecznie chowa.


Dzień za dniem mija jakby strzelił z bata.

Przed wschodem słońca z domu wyjeżdżamy,

A gdy zachodem noc się w łaski wkrada,

Z czołem przy stopach do siebie wracamy.


Trzask drzwi podkreśla jedynie samotność.

Cisza w mieszkaniu jak lód w szklance whisky

Podkręca myśli dokuczliwą głośność,

Co na biegunach straconej kołyski


Zda się kołysać wstręt do samych siebie

Na prawo, lewo wahadła ruchami.

Żyjemy w stadzie, lecz ciągle w potrzebie,

By być naprawdę i wreszcie nie sami.


Mało nas w sobie, jeszcze mniej w relacjach.

Świat wirtualny sobą szprycujemy,

Pławiąc się w kłamstwie najczęściej, w owacjach,

Na które (zda się) nie zasługujemy.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



wtorek, 18 lutego 2025

SPIESZNO MI

Usiadłam na progu, by zawiązać buty.

Szarpnęłam sznurówki jak powozu lejce.

Obcas o próg stuknął niczym koń podkuty,

Który, by iść naprzód, nie widzi nic więcej.


Słońce się od wschodu zorzą roztopiło

Różowego światła czyniącą powiekę

Nieba, co na dobre się nie przebudziło

Ukryte pod nocy granatowym wiekiem.


Ścieżka się spod stóp mych wije niespokojnie,

Szemrząc ziarnem piasku przez wiatr rozcieranym,

Rwie jakoby rzeka w nieznane swobodnie

I ciągnie do marszu krok nieokiełznany.


Z wiekiem?... dni są krótsze i niedoścignione.

Jeszcze siebie widzę... wyrostka w spódnicy.

Teraz mam u ramion ręce przerobione,

Wdzięk, który utracił zwinność baletnicy.


Echo się wciąż śmieje dziecięcym odgłosem,

Biegnąc za gromadą ganiającą w berka...

Promienie lśnią pociech rozczochranym włosem...

Łopoczą nogawki trzymane na szelkach...


Dziś... nagie podwórko bezpłodnych agrestów,

Porzeczek, co straszą zgrabiałym badylem,

Cienie śliw, jabłoni - rozgadanych gestów,

Wspomnienie, co kuca przelotnym motylem...


Nawet resztki kwiatów darnie traw zdeptały,

Rdzawą stercząc lotką swych kłosów przekwitłych.

Głosy bliskich kluczem ptaków odleciały...

Nie pamiętam barwy owych głosów wszystkich.


Szum je liści stłumił, świst gałęzi zdzielił...

Cisza wyje, tęskniąc, za ich utraceniem...

Nadal czuję ciepło z gęsich piór pościeli -

Dotyka mej skóry sennym otuleniem...


Ciężko ruszyć w drogę, choć już późna pora.

Bez firanek okna skrzą w szybach wzruszeniem,

Drzwiami zaś bez klamki kłapie duchów zmora.

Wszystko wokół tylko razi spustoszeniem.


Boli mnie świadomość, że gdy stawiam kroki

Jakoby zaraza za mną się ciągnęła,

Za mymi plecami płynie wszak na boki

Śmierć, co teraźniejszość w przeszłość kosą ścięła,


Więc, gdy się odwracam, to widzę ściernisko,

Stada wron, co resztki ziaren wyskubują...

To, co było, zda się, że nadal jest blisko,

Choć temu świetności lata nie wtórują.


W drogę zatem! - po mnie nic tu w tym momencie.

Krajobraz jakoby po bezwzględnej wojnie...

Pustostany wokół niczym martwe szczęście,

A w nich dusze zmarłych krążą niespokojnie.


Przede mną zaś droga kwitnących grusz w polu,

Ozimina, której słońce źdźbła rozciąga,

Kamień przy kamieniu, co szlakiem mozołu

Ciężki kłus stóp moich w nieznane pociąga.


Choć skronie pajęczyn rozprutych nić zdobi,

Czoło przeorane pługiem trosk zastyga,

Serce bezradności swej się strasznie boi,

Chęć, aby iść naprzód, we mnie się nie wzdryga.


Stawiam więc z uporem, coraz mniej stabilniej,

Kroki, których nie żal odcisnąć na ścieżce.

Idę ku kobiecie we mnie całkiem innej...

Ona tamtej młodej gościć już wszak nie chce.


Widać, pogodziła się ze stanem ducha.

Siedzi pod gwiazdami, spijając dojrzałość.

Z ciszą często prawi i uważnie słucha.

Wdzięczność ją przepełnia, nie zaś gniew czy żałość.


Ona wiecznie w drodze, bez dachu nad głową.

Nie zostawi szczęścia w opuszczonym domu,

Po śmierci zaś będzie jak spisane słowo

Lub myśl niepotrzebna być może nikomu.


Spieszno mi w jej progi i nie wiem... dlaczego?!

Siła przeznaczenia ku niej mnie prowadzi.

Spojrzę w jej źrenice oka gasnącego...

Nic mi w tym momencie pewnie nie zawadzi,


By zdjąć wreszcie buty ze stóp przemęczonych,

Na których sznurówki piękno odciskają.

Dotyk jej poczuję dłoni pomarszczonych

Na włosach, co do snu już się pokładają.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl






piątek, 14 lutego 2025

PEŁNIA KSIĘŻYCA

Pełnia księżyca niczym balon ognia,

Którego czerep Ziemię dźwiga w niebie,

Płomiennych świateł złocista pochodnia,

Bańką jasności co gore na drzewie


Nie paląc nagich konarów w nią wpiętych

Palcami magów masujących czule

Krąg bursztynowy i tarczą rozpięty

Jakoby szklaną, i wróżb pełną kulę.


Pełnia księżyca jak dziura w ciemności,

Przez którą każdy wydostać się może,

By przez tę bramę rażącej światłości

Porzucić smoły bezgraniczne morze;


Latarnia, która prosto w oczy świeci,

Monstrancji siłą zagłuszając ciszę,

I ku nadziei uprowadza dzieci,

Kiedy w nich spokój swą łuną kołysze.


Wystarczy - zda się - rękę w przód wyciągnąć,

By przejść na drugą świata lepszą stronę,

Zakończyć podróż piękną, choć mozolną,

Zanurzyć w pełni tej ciało zmęczone


I obmyć z kurzu drogi odmierzonej

Stopami, które już niewiele czują,

Na tafli ognia głowy rozmarzonej

Rozczesać włosy... Niech na niej falują,


Niech się wtapiają w ów pełni płomienie,

Ażeby skronie w koronie jasności

Poczuły myśli błogie uwolnienie

Niczym motyli spragnionych światłości.


Kto wierzy w bajki, baśni szepty słyszy,

Ten chwyci wiosło, by przestwór pokonać

Nocy bezdennej, co w demonach ciszy

Odwadze każe przez śpiew syren konać,


Ten owym wiosłem zacznie swą bezsenność

Ku księżycowi w pełni pchać kadłubem,

Aż ta uchwyci żeglugi skuteczność

Kiedy horyzont przebije jak dzióbem,


Spijając nektar z kielichu jutrzenki

Niczym koliber przy kwiecie wiszący.

Pełnia księżyca zaś w tiulach sukienki

Odbije krążek błękitem świecący,


Co niczym pieczęć zatwierdzi przymierze

Pomiędzy nocą i dniem się budzącym,

Świtem przemieni w ptaki nietoperze,

Zastąpi księżyc ów słońcem wschodzącym.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




poniedziałek, 10 lutego 2025

PLATYNOWA MIŁOŚĆ

Gdzież się podziałaś, Pani w śnieżnej szacie

Z koroną sopli diamentem iskrzącej,

W mankietach, puchem co podobne wacie,

Na której pereł mienią się tysiące,


W płaszczu z wełnianym, jagnięcym podszyciem,

Co go za Tobą drzewa białe niosą?!

Pragnie Cię, Pani, szarobure życie.

Nagie konary o Twe przyjście proszą.


Spuśćże swe włosy płatkami śnieżycy.

Wiatr niech ich pukle gęste rozczesuje.

Twej szafirowej błękitu źrenicy

Spojrzenie w oknach niech zaś mróz maluje.


Zstąp śliczna Pani galaktyk lawiną,

Gwiazd milionowym i rzęsistym deszczem.

Niech wodospadem cyrkonie popłyną

I świst gałęzi poprószą z szelestem.


Niech Twych obcasów dźwięk jak kry trzaskanie

Toń wód zamieni w grube tafle lodu,

By łyżew ostrza zwinnym tańcowaniem

Zechciały przebić ów lustro do spodu.


Alabastrową skórą zimnych dłoni

Dotknij mej twarzy aż do czerwoności...

Niech się wzruszenie na mych rzęsach szroni,

W oczy biel razi do nieprzytomności.


Niechaj Cię gonię, w zaspach śniegu brodząc,

Co brylantami zda się wysadzany.

Za Tobą, Pani, wzrokiem błędnym wodząc,

Bielutki szafir rozdrabniam stopami,


Gdy moissanite słońcem szlifowany

Błyszczy bezkresnym przetworem czystości,

Lazur błękitów w świetle odbijany

Zda się połyskiem o słoniowej kości.


Jakże mi Ciebie, Pani ma, brakuje -

Ciebie, co któraś śmiechem rozpieszczała

Gromady pociech, gdy ta dokazuje,

Kiedyś na sankach z górki ją puszczała,


Kiedyś na śnieżki do boju wzywała

Lub ślizgawkami puszczała jak kaczki...

Gdzieżeś się Pani, gdzieżeś się podziała?!

Nie lecą z nieba śniegu Twego płatki.


Stokrotki jeno butwę przyprawiają

A krukowate w koronach leniwie

O Twej świetności rzadko rozprawiają...

Trel je na wiosnę zagłusza szczęśliwie.


Nie przyszłaś, Pani... Nawet nie zajrzałaś

Choćby na chwilkę przez dziurkę od klucza.

Gdzieżeś się Pani, gdzieżeś się podziała?

W szarościach burych tonie smutna plucha.


Z jesieni w lato dziś świat przeskakuje,

Wiosną się nawet nacieszyć nie dając.

A ja Cię, Pani, z żalem wyczekuję -

Cię!, platynową miłością kochając.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl





środa, 5 lutego 2025

SZALEŃSTWO

Krakanie ciszę jak płótno rozdziera.

Nagie gałęzie w bezruchu zamarły.

Mróz szorstką dłonią w drobny mak rozciera

Perły, co szronem w podłoże się wżarły.


Posępne niebo zawisło nad światem.

Niby jest zima, choć pachnie przedwiośniem,

Nad którym jesień rozciągnęła szatę,

Skrząc się gdzieniegdzie posiwiałym włosiem.


U progu luty, a marzec go ściga.

Zegar ostrzami kalendarz tnie w złości.

Pąk napęczniały wciąż, puchnąc, się wzdryga,

By strzelić liściem, co w łuskach swych gości.


W bezwietrznej linii pięciu tonów echa

Rudzik swym trelem wiosnę zapowiada,

Choć drogą ciągnie się zima kaleka,

Której przepędzić przecież nie wypada.


Człowiek w tej scenie traci orientację

U boku jakiej pory roku idzie.

Nim się zmiarkuje, przeminą wakacje.

Ziemia w szaleństwie, zdaje się, wiruje.


W owej naturze jak w rysach lustrzanych

Znajduję własne, szczere podobieństwo...

W dłoniach zmęczonych i pracą styranych,

Jak w tych gałęziach, wciąż dźwigam męczeństwo


A w oczach szronu szkli się politura,

Czoło ów niebem posępnie zachodzi,

Energia niemal utraciła pióra,

Choć mimo tego pąki liści rodzi...


I niby zima ciało me przeszywa,

Lecz jesień skronie ledwo oprószyła,

A dusza wiosnę do walki przyzywa,

Bo nawet latem zmysłów nie upiła...


I niby starość czas przyjąć z pokorą,

A jeszcze młodość płonie żywym ogniem.

Ciało się staje powolutku zmorą.

Dusza w nim hasa jak dziecko swobodnie.


Gdyby nie data w pożółkłej metryce,

Którą wskazówki tną w drobne kawałki,

Miałabym słońca dziewicze źrenice,

Kolor tęczówki niczym wodne pałki,


Co się kwitnieniem ledwo zawiązały,

Na prężnych szyjach głowy zadzierając...

Tymczasem oczy lekko mgłą zszarzały,

Blask płowiejący w rzęsach swych chowając,


Co nie na toni światło przypomina,

A cienie, które się w drzewach czołgają.

Policzki suma wąs przy ustach ścina,

Skronie zaś ciężar trosk wielu zdradzają.


Sen na powiekach osiada zuchwale,

Więc te powoli, wbrew mnie, opadają.

Rozcieram w dłoniach palce swe zgrabiałe,

Co do pianina wciąż się wyrywają,


By jeszcze duszy tańczącej fokstrota

Zagrać, by skocznie życiem się cieszyła.

Wrze pod pokrywką ciała wciąż ochota!

Dusza wigoru nadal nie straciła,


Co jest podobny dziecięcej prostocie,

Która w kałużach pławi się jak kaczka,

I pląsa w nieba bursztynowym złocie,

Leży w motylich kokardach na kwiatkach.


Wszystko wokoło zbutwiało i zwiędło...

Trudno uwierzyć, że i ja kruszeję.

Ciało straciło swe pierwotne piękno,

Dusza na przekór zaś ciału... młodnieje!

grafika pochodzi ze strony: taperciarnia.pl




wtorek, 4 lutego 2025

POWSTAWSZY Z KOLAN

Coraz się częściej na życie zaszczepiam

Sytuacjami, co sieją zgorszenie.

Przed trudnościami nigdy nie uciekam.

Częściej odczuwam zaś... zobojętnienie (?!).


Kiedyś o wszystkich wszak przesadnie dbałam,

Oddając siebie bez zastanowienia.

Niczego w zamian nigdy nie żądałam,

Rozdając wartość własnego imienia.


Obwarowywał mnie tłum "zacnych" ludzi,

Którzy swe dłonie ku mnie wyciągali.

Niejeden we mnie kamieniem dziś rzuci.

Odeszli, bowiem, co chcieli, dostali,


Pozostawiając me zdeptane imię

Jakoby szmatę przesianą dziurami,

A mimo tego nikogo nie winię,

Że mnie zjadali, jak deser, łyżkami,


Które stukając stalą o naczynie

Ciała, co nagle topiło się łzami,

Mnie zapewniały, iż ból kiedyś minie

I że w świat ruszę pewnymi krokami...


Wówczas cierpienie stało się powietrzem,

Co swą świeżością oczyszcza myślenie.

Spijałam z niego rosy rześkie deszcze,

Widząc u boku ludzi szczerych cienie.


Samotność stała się mi wybawieniem

I sposobnością do rozmowy z sobą.

Serce zabiło siły odrodzeniem

I wstałam z kolan z podniesioną głową.


Proch z nóg strząsnęłam, bez słowa odeszłam.

Wiatr zebrał ślady moich stóp w pośpiechu,

Więc niczym zjawa ścieżynami przeszłam,

Zbaczając z szlaku chętnie, z presją... grzechu (?!)...


Szansę relacjom jeszcze podrzucając

Reanimacji więzi rozerwanych.

Nadziei jednak na lepsze nie mając,

Obrałam drogi kierunek nieznany


I na przestworzu rozczarowań wielu

Resztką godności się utrzymywałam.

Dryfując czasem bez konkretnych celów,

Ster swój losowi bez żalu oddałam.


Przestałam siebie zduszać pod pragnieniem,

By uszczęśliwić swoim kosztem kogoś.

Za to przesadne ludzi uwielbienie

Płaciłam duszą naiwnie, zbyt drogo.


Dziś swych wartości strzegę wojowniczo.

Nie dbam, czy ktoś się z tym wygodnie czuje.

Ludzie honoru, prawości się liczą,

U boku których bycie celebruję.


Dziś "NIE" się stało cennym przywilejem.

Nie będę dźwigać jak osioł na grzbiecie

Prostactwa, które w głos się ze mnie śmieje

I racicami ugniata me życie.


Nieważne jak mnie ktoś dzisiaj odbiera

I jak na co dzień dziś mnie odczytuje.

Kiedy osoba jak wrzód mi doskwiera,

Milczę, słuchając, choć ją ignoruję,


Tworząc (być może) błędne przekonanie,

Że jestem głupia, uległa, nijaka.

Ja jednak na to mnie upokarzanie

Patrzę bezdusznie oraz z lotu ptaka.


Każde takowe spotkanie bez treści

Strząsam z sandałów jakby go nie było,

Co innym w głowie wcale się nie mieści,

A mnie po prostu nawet nie ruszyło.


Nie idę z tłumem, gdy mnie konsumuje,

Plując na boki jak żutym tytoniem.

Człowieka, co mnie jak siebie szanuje,

Trzymam z wdzięcznością zaś za obie dłonie.


Nie muszę bowiem wszystkim się podobać.

Nie jestem przecież pluszową zabawką.

Ze sobą szczerą pragnę podróżować -

A to się zdarza niektórym za rzadko.


Bezcennym dzisiaj jest czyste sumienie -

Wolność prawdziwa w słusznym przykazaniu,

Że zasługuje ten na wywyższenie,

Co się nie pławi we własnym mniemaniu,


A uszanować potrafi drugiego,

Jakoby siebie w jego oczach widząc.

Torem myślenia podążam więc tego,

Asertywności się daru nie wstydząc,


Przez co się życie milszym mi wydaje

I czasoprzestrzeń przejrzystym bezkresem.

Powstawszy z kolan, inne mam zwyczaje -

Sobą prawdziwą nareszcie się cieszę.


Jestem człowiekiem - mam bezwzględne prawo

Do zachowania własnej tożsamości.

Życie wszak nie jest jedynie zabawą

I apetytem dzikiej przyjemności.


Powstawszy z kolan, widzę znacznie więcej,

Mam wymagania dzięki temu większe.

Galopem koni dziś mi bije serce

A w samotności bycie jest piękniejsze,


Bo mogę siebie usłyszeć wyraźnie,

Wysłuchać myśli, gdy się na mnie skarżą,

W ciszy się topią spory oraz waśnie,

Wchodzę w relacje nieznaczone marżą.


Powstałam z kolan, mówiąc: Oto jestem!,

I patrzę ludziom dzisiaj prosto w oczy.

Jestem człowiekiem - wiem to już nareszcie.

Świadomość faktu tego nie przeoczy,


A dbać oń będzie z matczyną miłością

I strzec z ojcowskim nienachalnym męstwem.

Powstawszy z kolan, podążam z godnością

I to nazywam prawdziwym zwycięstwem.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl