Na moich dłoniach mam poczucie winy
Wżerającej się plamą świadomości,
Która skapuje strużkami drobiny
Po rękach, nogach... aż do szpiku kości
Oraz krwiobiegiem zaczyna pulsować,
Budząc w mej głowie myśli uciążliwe,
Pod presją których zaczynam żałować
Tego, co było w życiu nieszczęśliwe
Z powodu czynów złych lub zaniedbanych,
Serca, co nieraz mnie podle zdradziło,
Słów nie do końca lub nie!-przemyślanych,
Czasu, którego sakwę się przepiło
Z gronem przyjaciół, którzy mną gardzili
I we mnie wiarę w mą wartość złamali,
Z ludźmi, co radość życia mi zdusili
I osobowość mą w ziemię wdeptali.
Pod strzępem resztek krwawiącej godności,
Który trzepocze jak flaga po wojnie
Nad ruinami mej podmiotowości
Dopijam kawę niemal nieprzytomnie,
Patrząc przez okno kawiarnianej ciszy
Na miasta w zgiełku umęczone rysy...
Mojej rozpaczy to miasto nie słyszy,
Chociaż nią dusza nieustannie krzyczy
I krukowatych tylko stada płoszy,
Więc te w hałasie lotem się zrywają...
Ludzie dziś sobie rzadko patrzą w oczy,
Nawet gdy z sobą twarzą w twarz gadają.
Obłuda wije się jak wąż chodnikiem,
Swe kłębowisko w łonie Ewy mając.
Synowie Kaina dłonie trą ręcznikiem,
Plamy swych plugastw ze skóry ścierając.
Ciężar ich winy mocno ich przytłacza,
Czoło uciskiem do bruku przyciska,
Spokój szeptami sumienia rozprasza,
Wzrok nienawiścią łypie, gniewem błyska,
A zazdrość trawi rdzeń ich moralności,
Wszystko więc garną do siebie, do siebie
W sterylnym wdzianku bez cienia litości
Wobec będących dzięki nim w potrzebie.
Ze smutkiem patrzę na wynaturzenie
Tłumów za szybą kawiarnianej szyby.
Po drugiej stronie stołu me sumienie
Szepcze bezradnie: Nic z tym nie zrobimy.
Można słów dzwony uruchomić wszędzie,
Lecz głupców zgraja pewnie je zagłuszy.
Ze słów zasianych nic bowiem nie wzejdzie,
Jeżeli wpadną w głuchonieme uszy.
Dopiłam kawę i nad filiżanką
Zamarłam chwilę niczym nad urwiskiem.
Słońce w me oczy za białą firanką
Ciska nadziei wręcz niezbędnej iskrę.
Spoglądam zatem w niebo rozjaśnione,
Dumając nad wolności utraceniem,
Nad tym, co było nędznie roztrwonione,
Nad nieuchwytnym mych pasji marzeniem.
Zostawiam banknot z niewielkim napiwkiem.
Obsługa była uprzejma, lecz sztucznie.
Mijam witryny obojętnie wszystkie.
Ktoś mnie ramieniem czasem w drodze muśnie.
Idę przed siebie wpatrzona w drzew zieleń,
Pod prąd przechodniów się wpław przeprawiając.
Dusza ma nie jest koszulą przy ciele.
W błękitach chadza, świat ten podziwiając,
Lecz nie z przyziemnej jego perspektywy,
Ale z pozycji twórczego ujęcia.
Wisi jak sokół nad mapą Niniwy,
Której mieszkańcy dążący do szczęścia
Konają w sidłach samouwielbienia,
Jadem swe oczy, usta zakrapiając,
Dla paru groszy w kagańcach milczenia
Własną tożsamość jak dziwkę sprzedając.
I chociaż sama nie jestem bez winy,
Brzydzę okropnie się tą hipokryzją,
Która pod maską dobrodusznej miny
Mami naiwnych wręcz świetlaną wizją
Przyszłości, której metry kwadratowe
Trzy maksymalnie będą przydzielane
Na jedną ludzką i przeciętną głowę,
W której brzmią hasła zaprogramowane.
Swoją obecność odklejam od ludzi
Do układanki tej dopasowanych.
Szukam tych, w których pragnienie się budzi,
By człowieczeństwu wreszcie zdjąć kajdany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz