wtorek, 15 października 2024

PRZENIGDY

Na zewnątrz jesień twarz do szyby tuli

I smutnym okiem przez okno zagląda.

Siedząc na trawie w łatanej koszuli,

Bardzo uważnie (zda się) mi przygląda,


A gdy się ruszy, swym płaszczem szeleści,

Co z różnych liści jest pocerowany…

Sama do siebie szepcze dziwne treści

W uczuć obłędzie niezdiagnozowanym,


W którego mackach raz się na głos śmieje,

Raz płacze gorzko niemal bez powodu

Lub rozdrażniona z wściekłości szaleje,

Aż serce płonie jej żywiołem chłodu.


Niekiedy tańczy krokiem posuwistym

Według szelestów, szumów oraz plusków.

Jej stan przenigdy nie jest oczywistym –

Zmienia się szybko, rzadko pomalutku.


Nieokiełznany, nieprzewidywalny

Nastrój w jej piersi dziewiczej goreje,

Przez co w jej złocie dzień bywa upalny

Albo w szarościach strug deszczu topnieje.


Będąc przy oknie, patrzę w jej źrenice

I czuję zachwyt, który we mnie budzi.

Rumień jarzębin rozpala jej lice

A koral głogu i róż usta brudzi.


Z pajęczyn włosy sterczą rozczochrane,

Perłami rosy w kołtuny upięte.

Palce gałęzią nagą wykrzywiane

W długie rękawy płaszcza ma wciśnięte


Jakby wstydziła się dłoni zgrabiałych,

Co są w mankietach nieba pochowane,

By w rękawicach granatu sterczały

Niczym korony z liści oskubane,


Co utraciły piękno swe na zawsze,

Wijąc się z bólu chorujących kości.

Czas jej uroku przenigdy nie zatrze.

Musiała śliczną być w dobie młodości,


Co widać dobrze pod skórą zmarszczoną,

Bruzdami błota w fałdy pozwijaną,

W oczach błękitnych pod ciemną zasłoną

Przez rzęsy łzami w tęczówki wkrapianą.


Będąc przy oknie, patrzę w twarz jesieni

Jakoby w lustro własnego odbicia.

Przeszłość za sobą ciągnie ślad swych cieni

A za nią idzie krok mojego życia…


Tak nam niewiele teraz, tu zostało…

A mimo tego człowiek zda się ślepy.

Ciągle mu czegoś jest na co dzień mało –

Czegoś, co traci swą wartość niestety.


Za nos nas wodzą sprzeczki oraz waśnie,

Przez co się wrogość z egoizmem brata.

Kiedyż nienawiść w nas na wieki zaśnie?

Każdy wspomnieniem będzie tegoż świata.


Nie warto zatem, będąc z samym sobą,

Zasiąść przy oknie naprzeciw jesieni,

Aby zrozumieć, że jedynie zgodą

Pluchę najgorszą w szczęście się przemieni?!


Bo najważniejsze to cisza i spokój,

I dach nad głową, i bochenek chleba,

I szklanka wody postawiona z boku,

Odzienie, które krew w żyłach rozgrzewa,


I równowaga między duszą – ciałem,

Dzięki się której własne myśli słyszy…

Jakież jest życie nieziemsko wspaniałe

W błogim spokoju i w asyście ciszy!


Po cóż te wojny z dzikiej zachłanności

Na coś, co ulgi i tak nie przyniesie?!

Na cóż tragiczna śmierć w wybuchach złości?!

Pozwólmy, aby dosięgła nas jesień.


Niech się zadzieje, jako być powinno

I jako kolej rzeczy przewiduje!

Szlakiem pór roku przemijać się winno.

Niech nikt nikogo na śmierć nie skazuje!


Powstrzymać wodze trzeba zachłanności,

Egoizm zdusić, obojętność zniszczyć!

Ciszę i spokój – zaczyny wolności –

Nad wszelkie cele należy wywyższyć!


Nauczmy cieszyć się tym, co już mamy –

Światłem, co w oczy nam rankiem zagląda,

Faktem, że znowu powietrze wdychamy,

Że czas nas niesie wciąż na swoich prądach.


Błędnym w człowieku bywa przekonanie,

Iż tyle jego, ile dóbr zdobędzie,

Na wieki wieków wśród żywych zostanie,

Siejąc o sobie pamięć niemal wszędzie,


Bo przeznaczenia nikt z nas nie przechytrzy,

Choćby o sobie miał takie mniemanie.

My nie jesteśmy mocarni ni bystrzy.

Jesień każdego dosięgnie, dostanie.


Opadną siły jak pożółkłe liście,

Artretyzm ciało w ruchach ograniczy.

Na świat będziemy patrzeć szaro-mgliście.

Ułomność będzie trzymać nas na smyczy.


Coraz się mniej nam będzie w życiu chciało.

Banałem staną się sprawy bezcenne.

To, czego ciągle nam było za mało,

W obliczu potrzeb okaże się zbędne.


Po cóż się zatem mamić, oszukiwać?

Bogiem się człowiek przecież nie urodził.

Możemy miauczeć, złorzeczyć, wydziwiać

Jakbyśmy byli niezniszczalnie młodzi,


Lecz kiedyś prawda się o nas upomni

I jesień zedrze bielmo z ślepych oczu.

Na owym świecie jesteśmy bezdomni,

Bo pozbawieni na przyszłość widoku.


Każdy z nas mija, gaśnie nieuchronnie

Jakoby gwiazda, która z nieba spada.

Szczęśliwy nie ten, co nie żyje skromnie,

A ten!, co sercem i umysłem włada,


Co jest świadomy siebie bez wątpienia,

Że może wiele i nic nie potrafi,

Który odwagę ma się pogodzenia

Z tym, co go cieszy, oraz z tym, co trapi.


Ja taka jestem, więc żalu nie czuję

Z powodu straty tego, co ulotne.

Siedzę przy oknie, jesień kontempluję.

Kocham te chwile ze sobą samotne.


Mam wówczas szansę na siebie poznanie,

Na docenienie tego, co szlachetne.

Pewnie niewiele tu po mnie zostanie.

Zabiorę z sobą me życie sekretne,


Ale szczęśliwe, bo całkiem świadomie

Celebrowane z sekund na godziny,

Co się rozpierzchną jak w galopie konie,

Których przenigdy już nie dogonimy

[grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl]





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz