czwartek, 2 maja 2024

CZWARTEK

Pochmurnie... jako miałby nadejść rychły koniec,

Pomimo że początek wiosna anonsuje.

Wiatr zaś miedzy drzewami jak zlękniony goniec

Przemyka i złe wieści w liściach rozsypuje.


Czyżby aż do jesieni miało ciągle padać?

Scenografia tylko odmienną się wydaje.

Deszcz światem wszak zaczyna jak dyktator władać -

I siąpić, mżyć i lać się niemal nie przestaje.


W zapłakaniu wiosna przeminie jak marzenie,

Którego, śniąc na jawie, nie sposób doświadczyć.

Aż jesień się pojawi w niej niepostrzeżenie

Nim lato swoim cudem zdoła nas uraczyć.


Pod chmur parasolami myśli moje krążą

W kapturach nad stopami nisko pochylone,

Niczym pokutnicy w parcianych płaszczach błądzą

Przed chłodem, się chroniąc, w ramiona swe wtulone.


Znowu nie znajdą drogi powrotnej do domu.

Koczując w zaroślach, drzemiąc w zdziczałej trawie,

I nie zdradzą znów celu swej misji nikomu,

Stając się i dla mnie w ten sposób obce prawie.


Kubek kawy już stygnie przed świtem parzonej.

Dzień na szczyt południa z sukcesem się wdrapuje.

Siedzę... i szukam głowy w próżni zawieszonej,

Która wciąż z mych dłoni jak płoć się wyślizguje


I kolorem łusek wtapia się w błękit wody,

Z nurtem odprężenia zwinnie w dal odpływając...

Patrzę więc jak to z prądem nieziemskiej swobody

Umyka mi, płetwami głębię przecinając.


Widzę ją nade mną, w niebiosach zanurzoną!

Ogonem niczym sterem przebiera w kierunkach,

Gdyż nie chce być przeze mnie na ląd wyłowioną,

Zarzuconą w banalnych sprawach i sprawunkach


Jak przynęta, na którą szczęście się nie łapie,

Gdyż prostota przyziemna zaskoczyć nie umie,

Przez co człowiek w kałuży się jedynie chlapie,

A ja pragnę żeglować w oceanów szumie,


Co przezroczem swych luster niebo odbijają

I się stają niebieskim cieniem jego piękna,

W którym gwiazdy pode mną srebrzyście migają,

Przestwór słońcem złociście na kawałki pęka


Lub księżycem się mieni i miękko wibruje,

Dzięki czemu się czuję bardzo wyjątkowa.

Wszelkie rzeczy przyziemne z musu wykonuję,

Bo mnie jest tu i teraz jedynie połowa,


Bowiem chodzę wpław z głową w pluskających chmurach.

Gubiąc w puchu obłoków ziemię pod stopami.

Zegar za mną hasając w królewskich purpurach,

Gniewnie się mojej woli odgraża pięściami,


Strasząc w głos, że nie zdążę, że mnie noc zastanie,

Że znów będę spóźniona i na łapu-capu,

Zakładając przypadkiem wybrane ubranie,

Szukać będę dla siebie w tumie skrawka placu,


Którym w końcu zaświadczę, iż jestem potrzebna,

Choć przymusu takiego w sercu nie odczuwam,

A nie jestem - zapewniam - jak Pinokio z drewna,

Dzięki czemu pod niebem wolna w szczęściu fruwam


I w rozkoszy bezwstydnej jak dziecko w zabawie

Puszczam bańki mydlane mego rozmarzenia,

Leżąc sobie beztrosko na kwitnącej trawie,

Chociaż deszcz niebo w krople rzęsiste przemienia;


I mam za nic, że czwartek i tydzień się kończy,

Chociaż żal, bo za krótko, za szybko się żyje.

Dzięki tylko naturze wśród korzeni, kłączy

Moje serce rytmicznie, równomiernie bije,


Moje zmysły przy zdrowiu na co dzień zostają,

Kiedy myśli me krążą głową ciągle w chmurach

I słowami się w wersy płodnie zakradają...

Magią jest ma codzienność, choć aura ponura.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz