Noc w dal odpłynęła i... fale zniknęły,
Marzeń sennych zaś przestwór jasność wchłonęła.
Pod me łóżko się plażą lądy wśliznęły,
Świadomość mew stadem skrzydła rozciągnęła.
Mgła się przędzie, rozciąga i nicią szczupleje
Na szpuleczkę promieni słońcem nawijana,
Deszczem złota w koronach liści promienieje,
Brodząc w trawach strzelistych nadal po kolana.
Szczeble cieni zaś wabią garbate korzenie
Nurkujące pod ziemię jak węży grzbietami.
Stokrotkami się śnieży lekkie przyprószenie
Rozrzucone swobodnie pąków perełkami.
Ptak przemyka jak strzała zwinnymi trelami.
Przytłumione zaś echo zgiełkiem się odbija
Od przestrzeni, co gardzi miasta hałasami
A wsłuchana w naturę ów ptaszynie sprzyja.
Wiatr w opuszkach szeleści jak książki kartkami.
Papier w palcach jak kocie grzbietem się napina,
Szepcząc, mrucząc ze sobą spiętymi stronami,
Które dotyk pieszczoty wibracją rozcina.
Mogłabym tak bez końca słuchać tych odgłosów,
Co się sączą, zlewają i w dal rozsypują
Jakby szmer rozbujanych podmuchami kłosów,
Gdy te ośćmi swych plewek w niebo się wdrapują...
Koła asfalt ścierają w drodze samochodów.
To z obłoków na ziemię w bólu mnie sprowadza.
Dusza wciąż uwięziona cierpi zatem z głodu,
Gdyż ją ciało okrutnie znowu w buty wsadza,
Podeszwami wrastając w stopy umęczone
I wciśnięte w sznurówki niczym ryby w sieci.
Moje barki nad ścieżką jak koń pochylone
Ciągną pług codzienności, gdy za dniem dzień leci.
Ledwo sięgam przez ramię do tego, co za mną.
Pamięć przeszłość przesiewa przez dziurawe sito.
Wciąż nadzieją się karmię niczym z nieba manną.
Choć o szczęściu się prawi, to go nie odkryto.
Każdy bowiem na opak pojmuje wartości,
Co którymi próbuje zmierzyć sens istnienia -
Tak przyziemność ma różne odcienie szarości,
Co się zdaje tęczowa w porannych promieniach.
Ciągnę kroki za sobą, siebie w bruk wcierając.
Cień się wlecze znudzony tą powtarzalnością.
Czas mnie mija, bezczelnie wciąż mnie wyprzedzając.
Nauczyłam się za nim iść, lecz z przyjemnością,
Której się doszukuję pod ziarnkami piachu,
W płatkach kwiatów przekwitłych, w topniejącym śniegu,
W pikujących gołębiach, co siedząc na dachu,
Zdają się lśnić piórami w równiuteńkim ściegu
Zszywającym dachówki z błękitów tonacją,
Co kroplami z łoskotem szumnie z chmur skapuje,
Szemrząc niczym strumienie pluszczącą wariacją,
Która ciszą chluszczącą, chlupiąc, dyryguje.
Trudno... - w myślach westchnąwszy, dźwigam me ciało.
Ręce się zaciskają na kierownicy.
Pod nogami nagle auto zawarczało.
Sunę zębem wbitej w nawierzchnię kotwicy.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz