Latarnie świecić nadal nie przestały,
Choć słońce zdjęło dawno już zasłonę.
Jakoby czaple wzdłuż chodników stały
Nad nurtem kroków cierpliwie skulone.
Wybladła jasność w poszarzałej szacie
Z różowym blaskiem nieśpiącego nieba
Swą jaskrawością nań osadzać zda się,
Wisząc na czubkach bezlistnego drzewa,
Które się wrosło rozkrzewioną grzywą
W przestrzeń wyciętą pierścieniem betonu...
Korona jego zamarła, o dziwo,
W bezwietrznym szumie milczącego tonu,
Więc usłyszałam rażącą tęsknotę,
Co się w gałęziach drzewa zagnieździła.
Poczułam w sercu ogromną ochotę,
By się ma dusza z nim hen! wypuściła
Jak jeździec, który do konia przylega,
Gdy ten galopem za horyzont pędzi.
Świadomość jednak wzrokiem w dal wybiega,
Przykrych widoków mym myślom nie szczędzi.
Nie widać bowiem przestworu zieleni,
Co się z błękitem rozgwieżdżonym zlewa
I kryształami rosy, skrząc, się mieni,
I pachnie kwiatem, i miodem dojrzewa.
Ścieżki asfaltu siecią zarzucone
Ścierają butów zmęczone podeszwy.
Ludzie nań suną w narzuconą stronę,
Zapominając o sobie bez reszty...
A mi się marzy wyjść poza granice
Życia w okowach, co smak zatraciło;
Wystroić nagość w przewiewną spódnicę,
By moje ciało deszczem się pociło;
Szczotkować włosy wiatru grzebieniami;
Usta zagłuszyć traw szumem o świcie,
Aby nie zdeptać szeptu podkowami
Ciszy, co piersią karmi moje bycie.
A mi się marzy ruszyć przez równiny,
W które się wgryza potęga górami;
Pędzić na oślep w kotliny, w doliny
Z rozpostartymi jak skrzydła rękami;
Zawisnąć w górze niczym ptak nad ziemią,
Aby wykrzyczeć światu, żem szczęśliwa.
Niech się radości dźwięki rozprzestrzenią!
Niech mnie natura do siebie przyzywa!
Gdziekolwiek będę, niechaj mnie ujmuje
Jako Indianin, co śladem mej stopy
Niczym barwnikiem twarz własną maluje,
Kreśląc na skórze szlaków moich sploty!
Tymczasem... siedzę w fotelu przed oknem
Z kubkiem pachnącym wypitą herbatą.
W słońca strumieniach rozmarzona moknę
I się przyglądam w trawie białym kwiatom.
Czas mi upływa wręcz niepostrzeżenie.
Trudno okiełznać pędzące minuty.
Słychać zegara bezradne westchnienie.
Pora założyć rozchodzone buty
I ruszyć w drogę, co papierem ściernym
Dla nóg znużonych marszem się wydaje.
Duch, będąc ciału wciąż kompanem wiernym,
Co krok do przodu na chwilę przystaje,
Aby się upić wiosną w przebudzeniu,
Co młodym winem w swym bukiecie trąca,
By iść nad ziemią w snów rozkojarzeniu
Ku zachodowi płomiennego słońca.
Bez tych postojów trudno by mi było
Zaakceptować moje tu istnienie.
Niech by się moje pragnienie ziściło,
Aby betony zalały przestrzenie
Bujnej zieleni, co rozkrzewia bory...
Wtedy bym chatę sobie postawiła
Z pni, które jeszcze nie straciły kory
I w których płynie wciąż żywicy siła;
Wtedy na progu sobie bym siadała
Wabiona śpiewem wiatru oraz ptactwa,
Odgłosów rosy ze czcią bym słuchała,
Które szelestem strąca cisza zacna...
Tego mi trzeba i niczego więcej,
Co niemożliwym niemal się wydaje,
Bo gdy wyciągam po to głodne ręce,
Świat, lecz z betonu, znów przede mną staje
I znowu muszę siebie w nim odnaleźć,
I znowu muszę zaczynać od nowa,
Z powodu czego można wręcz oszaleć,
Przed czym ucieka w rozmarzenie głowa.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz