sobota, 28 grudnia 2024

PRZY WSCHODZIE

Cisza mnie chłonie jak toń oceanu,

Która ni zadrży wibracją powietrza.

Niczym strunami w pudle fortepianu

Dźwięk obecności swej wokół obwieszcza,


Na klawiaturze zegarowej tarczy

Palcem wskazówek będąc wygrywaną...

Jedynie czoło falami się marszczy,

Gdy wpadam w głębię zadumą wezbraną,


Co skrzy się w oczach nostalgii odblaskiem

Jak łuską ryba słońcem malowana,

Wypływająca na powierzchnię z trzaskiem

Wód, co bez których nie może żyć sama.


Czas bezszelestnie obok mnie przemyka.

Nie śmie w zadumie mi sobą przeszkadzać.

Słyszę godziny jako plusk strumyka.

W otchłań spokoju już zaczynam wpadać


Jakoby kropla przez gąbkę wchłaniana...

Miękko, swobodnie, z głuchoniemym wdziękiem.

Samotność dzisiaj jest mile widziana,

Gdy wchodząc w progi, dzwoni kluczy pękiem.


Zda się, że Ziemia w orbicie utknęła,

Świat w sieci łączy, sygnałów zawisnął,

Przestrzeń się z czasu jak guzik wypięła,

Hałas się w nicość niczym szpilka wcisnął


I bezkres z wszech stron nagle mnie opłynął,

Czyniąc mnie marnym prochu spopieleniem.

Blask przekonania, że kimś jestem, minął...

Człowiek jest bowiem jedynie westchnieniem.


Utonę w kopach zapisanych myśli,

Które zatopią innych nędzne słowa.

Mało się komu sen o sławie ziści.

Sława na wieczność wszak nie jest gotowa.


Każdy więc będzie miał swych minut kilka

Aby się poczuć jak gwiazda na niebie.

Doczesne życie - jaśniejąca chwilka,

Jeśli w jej blasku poznaje się siebie...


I w tej światłości swą głowę pochylam,

Włos posypując siwiutkim popiołem.

Świadomość siebie literą rozpylam,

Za sobą piękną wciąż idąc z mozołem,


I się nie chlubię, że coś osiągnęłam,

Lepszych od siebie bowiem wciąż znajduję.

Pióro żaglami ducha rozwinęłam,

Bo pod banderą ich dobrze się czuję,


I - gdy łopoczą szeptem słów na wietrze -

Wierzę, że mogę mieć prawo do jutra,

Że muszę zrobić coś dla kogoś jeszcze,

Połowem dzieląc się z mojego kutra,


Którym wypływam w nieznane przestworza,

Sieć zarzucając w dni topiel bezdenną,

Choć owym włokiem w rozpadlinie morza

Trącam o więcierz w odmęcie niejedną...


Taka to moja długość i szerokość

Geograficznych wytycznych na mapie.

Od ptaków w górze dzieli mnie wysokość,

Na którą pewnie się nigdy nie wdrapię.


Nie mam natury bowiem drapieżnika

I się za późno w lustrze zobaczyłam.

Upodobanie ciszy mnie przenika,

W której z miłością chętnie się zaszyłam.


Tak mi więc mija rok bytu kolejny...

Nad klawiaturą siedzę zamyślona.

Spod palców płynie słów potok bezsenny.

Na ustach stygnie kawa zaparzona.


A gdy mi trzeba w końcu się oderwać

Od literami znaczonych klawiszy,

By swe pisanie w codzienności przerwać,

Cisza zraniona z bólu we mnie krzyczy,


Przez co odnaleźć się w życiu nie mogę

I dopasować do społecznej grupy.

Rok już kolejny przemierzam tę drogę,

Nierozchodzone mając ciągle buty


Jakbym nad ziemią w nich się unosiła

Do kwiatów polnych z natury podobna,

Wśród których cisza się zadomowiła

I myśl natchniona, do tworzenia skłonna.


Może mi przyjdzie odejść niespełnioną

Pośród mydlanych baniek, co pękają,

Ale przez siebie samą niezdradzoną,

Co mi niektórzy za złe poczytają.


Trudno - powiadam, ramieniem wzruszając

Iw rok kolejny, co się zapowiada,

Świadomie w ciszy z powagą wkraczając

Niepasująca w ogóle do świata,


Któremu bliższe jak ciału koszula

To, co jest dla mnie wręcz bezwartościowe.

Kolejny rok mnie w ramiona swe wtula,

Co światłem w wodzie zda się kolorowe.


Już tyle za mną, a... ileż przede mną?

Nie wiem, czy chciałabym tę prawdę poznać.

Wróżbę wszelaką uznam za bezczelną.

Nie chcę odsłony swej przyszłości poznać.


Stojąc przy wschodzie roku kolejnego,

Pełna nadziei jestem niepoprawnie.

Może nie będzie nic z tego dobrego

I żal na głowę niczym grom mi spadnie.


Nie wiem, co czeka mnie z początkiem roku.

Młodość mnie dawno moja opuściła.

Losowi jednak dorównuję kroku,

Bym pomyślności z rąk nie wypuściła.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 18 grudnia 2024

MOŻE SIĘ TYLKO

Za oknem świszczą jak batem gałęzie

I tną, biczując, w kawałki przestrzenie.

Świst ich strzelisty słychać zewsząd wszędzie.

Pod ich rzemieniem rwą się w galop cienie


Jak zaprzęg koni z rydwanem zrośnięty,

Który kół będąc całkiem pozbawiony,

Korzeni zwojem w ziemię tkwi wrośnięty

Oraz podwoziem, strasząc, przytwierdzony.


A pod nim sterczą trawy pokruszone

Jak garść śrub, co rdzą zżarte są doszczętnie,

W wielkim nieładzie gęsto rozrzucone

I rudym brązem w błocie rozciągnięte.


Liści zbutwiałych wystają zgrubienia,

Klejąc się w oku wody politurą.

Drzew się wspinają nagie upierzenia

Podobne w zgliszczach konającym murom,


Co dawnych dziejów śladem są zatartym,

Który się trzyma ziemi pazurami,

Walcząc o siebie z czasem nie na żarty,

Grząski grunt mając pod fundamentami...


Tak i ta pora za mymi oknami,

Co późną jesień ciągle przypomina,

Zimą szeleszcząc już kalendarzami,

Szepcze w me oczy, iż się nie zatrzyma


Zegar, co liczy wdechy i wydechy,

Skrobiąc stalówką wskazówek liczb zwoje.

Powietrze pachnie sokiem świeżej dechy,

Na którą kiedyś zamienię pokoje...


Dopóki jednak w piesi mnie łaskocze

Serce, co zda się ćmy skrzydłem trzepotać,

Z drogi do szczęścia świadomie nie zboczę

I będę życie zawsze szczerze kochać


Bez względu na to jakiej jest urody,

Jakim zasobem cieszy się portfela.

Pójdę przed siebie kroczkami swobody

Z losem, co kadzi, niekiedy doskwiera.


Tak mi niewiele bowiem pozostało.

Wszystko się kończy zbyt szybko, niedbale.

Z oddali jakby nadal mnie wołało,

Co zapowiada się nader wspaniale,


Ale świadomość wnikliwą źrenicą

Wzrokiem przenika do nieuchronnego.

Ludzie na co dzień niezbyt wiele widzą.

Mnie los nie szczędzi zaś talentu tego


I chociaż gwiazdka pierwsza nie zabłysła,

Na którą czeka świat święta spragniony,

Przyziemna szarość zda się oczywista,

Przy której człowiek wiecznie jest spóźniony;


I choć opłatek ciszy nie wypłoszył

Trzaskiem łamania, łoskotem okruchów,

Już się zakrada w przymrużone oczy

Czas pączkujących drzew w kwitnącym puchu.


W takim momencie tęsknota się budzi

Za tym, co będzie, a niemal minęło...

Niebawem sama dołączę do ludzi,

Których istnienie korzenie odcięło


I jak latawiec z ręki wypuszczony

Hen uleciało, cień swój zabierając.

Obłokiem płynie nieboskłon spieniony,

Ślady przeszłości falą zacierając,


Przez co niekiedy mam dziwne wrażenie,

Że to, co kiedyś tak mi bliskie było,

Co dziś się wkrada jakoby wspomnienie...

Może się tylko mi - marze... przyśniło?

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



piątek, 13 grudnia 2024

BUTY

Zostawiłam, mamo, moje buty.

Gdzieś na strychu pewnie się walają.

Koń, co w uździe, nawet jest podkuty.

Moje stopy zaś boso stąpają.


Czuję zatem każde ziarno piasku,

Gdy się w skórę wbija niczym szpilka,

Wilgoć rosy o drzemiącym brzasku,

Szorstkość łapy tropionego wilka.


Czuję ostrza zmurszałych gałęzi,

Co się w drogę swym próchnem wkruszają,

Dotyk, który koi, czasem mierzi,

Łaskotanie, gdy liście spadają.


Czuję zimno, co mnie lodem skuwa,

I żar ognia, gdy mnie w krople stapia,

Ciętość bata, kiedy się rozpruwa

Pajęczyna, która kwiaty splata.


Zostawiłam, mamo, moje buty.

Pięty zatem podbiły kamienie.

Idę szlakiem odwiecznej pokuty

I wawrzynem ledwo kwitnie wieniec.


Stąpam twardo przed siebie po ziemi,

Chociaż ból mnie niekiedy znieczula.

Wtedy wiszę na nitkach promieni

Jak na sznurku uprana koszula


I na dłoni wiatru się podrywam,

Rozmarzeniem w obłokach żeglując...

Od zamętu wówczas odpoczywam,

Do ulicznych zgiełków nie pasując.


A pomyśleć, że kiedyś pragnęłam

Z nurtem tłumu po sukces się toczyć.

Teraz jednak, kiedy buty zdjęłam,

To przejrzały wreszcie moje oczy


I uciekam od zdziczałej sfory,

Co wyciąga nienażarte dłonie.

Świat naprawdę jest poważnie chory,

Bo bezmyślność trawi jego skronie.


Przykro patrzeć na ten obraz nędzy,

W którym człowiek, chociażby się starał,

Nie przebije wartości pieniędzy.

Lud na dobre w chciwości oszalał.


Zostawiłam, mamo, moje buty.

Gdzieś na strychu pewnie się walają.

Nie mam w sobie przez ten fakt obłudy.

Moje stopy po smakach stąpają,


Dzięki czemu Prawdą się zachwycam,

Rozeznając istotę istnienia.

Przypraw bukiet słowami przemycam

W świat sztuczności oraz odrętwienia,


By się dzielić zmysłów przebudzeniem

Na doznania dziewiczej natury.

Życie nie jest bowiem współistnieniem

Z tłumem, który ostrzy swe pazury.


W butach, mamo, bardzo rzadko bywam.

W nich nie czuję pod stopami drogi,

Którą, boso idąc, wciąż odkrywam

Ku radości, chociaż ranię nogi.


Buty bowiem są jak ciernie krzewu.

Ptak się tylko w nich uparcie miota.

Nie mam butów i nie czuję gniewu.

Na podeszwach umiera ochota


A się budzi siła obowiązków

I tresury z nich wynikającej,

Politycznych układów, porządków,

Cielesności wynaturzającej.


Zostawiłam, mamo, moje buty.

Gdzieś na strychu pewnie się walają.

Porzuciłam świat w ten sposób smutny.

Gołe stopy skrzydłami się stają.

grafika pochodzi ze strony: tapeciaenia.pl



czwartek, 12 grudnia 2024

DOJRZAŁOŚĆ MOJA...

Dojrzałość moja... ciągle niedojrzała.

Niczym dziewczynka w kącie nadąsana,

Która na przekór światu będzie stała

Czołem do ściany przez upór wtulana.


Życie na grochu klęczeć że jej każe,

By ją w ten sposób nauczyć pokory,

A ona, klęcząc, wcale się nie maże.

O dziwo!, trzyma dystans do kar spory,


Mając je nawet za stan oczywisty

Codziennej drogi w nieznane pod górę,

Ku której obraz zewsząd gęsto-mglisty

Zdaje się stawać wręcz obronnym murem,


Fortyfikując dni, noce niewzeszłe,

Datę, godzinę nieuchronnej śmierci...

Moja dojrzałość szansę wciąż ma jeszcze,

By spić dorosłość z powietrzem w swej piersi.


Tymczasem siedząc z nogami w fotelu,

Brodę do kolan ufnie przyklejając,

Wśród wspomnień, myśli oraz uczuć wielu,

Milczy... przez szyby na świat spoglądając,


I się nie widzi w tym zgiełku, chaosie,

Co ulicami rwie jak wrząca rzeka.

Moja dojrzałość o bezdźwięcznym głosie

Krzyczy i wrzeszczy, i cierpliwie czeka


Na moment, w którym przemówią zegary,

Zgrzyt ziarnka piasku pod obcasem skona,

Rozpierzchną ludzie się ułomnej wiary,

Opadnie dymna nareszcie zasłona,


Praca pochłonie tłumy rozbiegane

I się oczyszczą jęczące chodniki,

Wiatr pozamiata ścieżki rozdeptane,

Cisza nie pierzchnie spłoszona przed nikim,


By znów się przejrzeć w przestrzeni jak w lustrze,

By znów powrócić do własnych korzeni...

W kubku nareszcie żółtka z cukrem utrze,

Siedząc na schodach w strumieniach promieni


Pośród fal trawy ukwieconej miodem,

Pod skowronkami śpiewem rozsianymi...

By wskrzesić przeszłość nim powieje chłodem,

Nim w dal się ruszy szlakami prostymi,


Na których dzień jest bliźniaczo podobny

Do dnia, co mija wręcz niepostrzeżenie,

A czas się staje coraz mniej łagodny,

Gdy szronem włosów pączkują grzebienie...


Moja dojrzałość - charakteru siła,

Temperamentu koń nieokiełznany.

Moja dojrzałość przez gmin się przebiła,

Poczuła wolność, zrzucając kajdany


I wodospadem kartek, atramentu

Zadumy prądem wszem się rozszumiała.

Dojrzałość moja u boku zamętu

Sobą prawdziwą we mnie pozostała


I niczym wino, które leżakuje,

Aby z bukietów wycisnąć skarbnicę,

Nad samą sobą bez przerwy pracuje

Jak w roju pszczelim, brzęcząc, robotnice.


Kimże więc jestem? - pytam dojrzałości,

Gdy ta w milczeniu wciąż mi się przygląda...

Z piersi mej ziemi sącząc krew polskości,

Dziś obce dobra poznaje, dogląda


I koniuszkami wyrwanych korzeni

Tożsamość w sobie z bólem pielęgnuje...

Dojrzałość moja w kapeluszu cieni

Nadal samotnie przed siebie wędruje


I pielęgnuje w sobie, co najlepsze,

Szukając śladów tego, co minęło.

Dojrzałość moja... niedojrzała jeszcze,

Choć po nią życie brutalnie sięgnęło.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




czwartek, 5 grudnia 2024

SAMOTNIE?!

Rok się już kończy, spakował walizki

I osiadł kurzem na meblach w mieszkaniu.

Nie miał ochoty na chwilę rozrywki.

Milczał, gdy myślał o naszym rozstaniu.


Usiadł przy stole oraz wzrok zawiesił

Na kole tarczy, co w szprychach wskazówek

Gnało do przodu, na co wręcz się cieszył...

Aby zaprzeczyć, nie szukał wymówek.


Krzyczałam obok chaosu myślami,

Które cedziły wszelkie wydarzenia.

Nie przejmowałam się swymi latami,

A tym, co ludzi w bryły lodu zmienia.


Z następnym rokiem będzie pewnie gorzej,

Biorąc pod lupę poprzednie dekady.

Za życie płaci człowiek coraz drożej,

Gdyż się dopuszcza człowieczeństwa zdrady.


Kabzą wypycha jak parcianą kukłę

Duszę, co pruje się jak stara szmata...

Patrzę na włosów oszronione pukle -

Żadna to rozpacz oraz żadna strata..


To, co się dzieje, tak mnie zniechęciło

Do zachłanności na przyszłość bezkresną,

Że byt by musiał mnie zatrzymać siłą,

Żebym się stała przy nim długowieczną.


Tęsknię... - powiadam, w ten rok wzrok wtapiając -

Za tym, co dawno na zawsze minęło -

I mimowolnie łzy pod but rzucając,

Czułam, że nogi nagle mi podcięło


Mocne wzruszenie nostalgii maczetą,

Więc utraciłam możność poruszania.

By pójść przed siebie, nie umiałam przeto

I miałam zgodę na ten fakt rozstania.


Dłoń w szorstkiej skórze na blat wyciągnęłam,

A rok ją objął rękami zimnymi.

Ku niemu kibić przez stół lekko zgięłam,

Szepnęłam - Żegnaj - oczami smutnymi,


Wiedziałam bowiem, że znów wiele tracę,

Że po nim będzie, lecz (najpewniej) gorzej.

Czas w rzeczywistość wniósł złocistą tacę -

Karty, co wróżą cierpień i krwi morze,


Jeżeli człowiek nie wskrzesi wartości

I się nie ocknie z duchowej martwoty,

Nie zwróci władzy prawdziwej miłości

I nie wyrzeknie się własnej głupoty.


Wolność - ta ciągle błędnie rozumiana -

Bezwzględnie ludem ślepym zawładnęła.

W obojętności grzęźnie po kolana

Ludzkość, co przeciw sobie wysunęła


Działa potężne ciężkiej amunicji,

Z których egoizm, pycha ku niej leci,

Kłamstwo skażonej kłamstwem definicji

I wirtualnie tresowane dzieci,


Rygor brutalnej, społecznej selekcji

Oraz uległość wobec poniżenia,

Jałowość oraz ugór życia lekcji

Ze względu na swój tylko punkt widzenia...


Jeżeli musisz, - zwracam się do roku,

Który jest gotów, aby ruszyć w drogę -

Idź i za sobą nie wódź mego wzroku,

Za tobą bowiem jeszcze pójść nie mogę.


Zostanę... - wzdycham - Na jak długie lata? -

Tego rozeznać nadal nie potrafię.

Los z Nowym Rokiem mnie (zda się, że) swata,

Więc pewnie trochę wciąż tutaj zabawię.


Spojrzał w me oczy Stary Rok zmęczeniem

Jakby przeczuwał, że się zło wydarzy.

Człowiek żongluje szczęśliwym istnieniem,

Bo z własnych kości pałac mu się marzy,


Więc nie zdziwiło mnie jego spojrzenie,

Które - Uciekaj! - wrzeszczało okropnie.

Wydałam z siebie bezradne westchnienie,

Dźwigając wiedzy tej jarzmo... samotnie?!

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




wtorek, 3 grudnia 2024

BLASZANE WIADRO

Wybiegł mężczyzna z wiadrem na głowie.

W blachę się wciera jak wiatrem w studni

Oddech, co sapie, lecz nic nie powie.

Zamknięty w wiadrze wyje i dudni,


Myśli zagłusza swym pustym dźwiękiem

I siłą dzwonu echo przegania,

Przy wdechu zda się zawodzić jękiem,

Zaś przy wydechu jak krzyk konania


Rozsadza głosem ścianki naczynia,

Które na głowie jest osadzone.

Bębnią w nim huki i pisk zacina,

Aż uszy krwawią tonem ranione.


Z zewnątrz o wiadro szum szponem skrobie

Jakby ktoś w zębach rozgryzał wełnę.

Hałasy budzą najgorsze fobie,

Budząc koszmary w strachu bezsenne.


Wybiegł mężczyzna z wiadrem na głowie.

Nago i boso ulicą pędzi.

Nagle się potknął i zastygł w rowie,

W którym bezradność go, szczując, więzi.


Deszcz się rozpadał nań pochylony,

Kroplami w blachy płaszcz uderzając

Jakby wibracją waliły dzwony,

Kowalskim młotem wiadro zgniatając.


Mężczyzna leży i się nie rusza.

Ciałem się w ziemię podmokłą wrasta.

Mózg ostrych dźwięków przebiła kusza.

Frustracja tonów zgrzytem narasta,


A człowiek... leży z wiadrem na głowie

I swą golizną bezwstydnie świeci.

Urwał myślenie lekko w pół słowie

Oraz głupotą zaraża dzieci.


Świat się wartości stacza jak dziwka.

Sztuka się dzisiaj prostytuuje.

Obojętności kwitną igrzyska.

Egoizm pysze pustką wtóruje.


Hołota z mądrych dziś w głos się śmieje.

Ideologia jak eutanazja

W żyłach człowieka zgnilizną wieje.

W szarych komórkach gaśnie fantazja...


A człowieczeństwo z wiadrem na głowie

Ekshibicjonizm libido głosi.

Narządów rodnych żądz dzikich mrowie

Aż się o trutkę na szczury prosi.


Absurd blaszanym tonem zagłusza

Zdolność dedukcji oraz myślenia.

Hałasem chaos człeka ogłusza

I degraduje jakość istnienia.


Tak biega człowiek z wiadrem na głowie,

Więc niedosłyszy i nic nie widzi.

Że król jest nagi, nikt mu nie powie,

To się bez majtek biegać nie wstydzi.


Przyjmuje wszystko na nędzną wiarę,

Ufając, że być tak przecież musi.

Trzyma na głowie więc wiadro szare

I swym wydechem w strachu się dusi,


I nie pozbywa się z głowy wiadra

Jakby się z wiadrem owym urodził.

Cisza dla niego jest niczym zadra.

Nie będzie zatem z ciszą się godził.


Nabiera wiadrem wszelkie pomyje

I w nim ukrywa swe przerażenie,

Że prawdę o nim wreszcie odkryje

Ktoś, kto bez wiadra przerwie milczenie.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 27 listopada 2024

WESOŁEK

Spijając kawy wywar Czarnej Ziemi,

W którym się słońce swym ogniem przebija,

Patrzę przez okno na splot gęstych cieni,

Co w kłębowisko ciemności się zwija


I się oplata wokół drzew bezsennych,

Co ciągle szepczą świszczące zaklęcia,

Pośród to których z wiadrem myśli pełnych

Chodzę i szukam okruszynek szczęścia.


Chłód mnie przeszywa wręcz do szpiku kości

I to nie wiatru jęczącego z żalu,

Ale z powodu trzeźwej świadomości,

Ze słychać w dali fałszywy ton balu,


Na którym świat się bawi upojony

I niemal spity do nieprzytomności,

Manipulacją, kłamstwami karmiony

I niewstydzący się swojej nagości.


Wiruje w tańcu ramieniem objęty

Głupoty dzwonkiem w dzwoneczkach dzwoniącej,

W za dużych butach unoszącej pięty

Jakby od ziemi ją w stopy parzącej.


Świat się zachwycił jej spontanicznością,

Co jest efektem zmysłów postradania.

Przylgnął w objęcia jej wręcz z naiwnością

I się na nogach prowadzony słania.


Ona zaś berłem z nań wciśniętą główką,

Która ów światu odcięta została,

Jak poszczerbioną, bezpłodną stalówką

Skrobie w umyśle, co by dostać chciała,


I przekabaca na swą korzyść tylko

Świat, który dławi się wymiocinami,

Bo oto mądrość wyskrobana szpilką

Mdli go swoimi martwymi szczątkami,


Na co głupota uwagi nie zwraca,

A jeno w tańcu pustym śmiechem dudni

W rytm dziurawego swych butów obcasa,

Co przypomina dźwięk wyschniętej studni.


Świat się porzygał, co głupotę cieszy,

I z swego ciała spuścił nieczystości ,

I zniesmaczony wciąż z głupotą grzeszy

Uzależniony od lekkomyślności.


Chlupie więc pod nim gnój, co wyciekł z niego,

I rozpryskuje się na wszystkie strony.

Świat zaś nie widzi w tym niczego złego

I się w głos śmieje ów gnojem spojony...


Już się stopiła świeczka filozofów -

Ateny stały się dziś Atlantydą...

Literatura pozbawiona głosu

Sprawia, że wszyscy niemal się nią brzydzą.


Wszystko dziś bowiem, co rozum wzbogaca

I co jest tlenem dla jego komórek,

Się (najzwyczajniej!) światu nie opłaca,

Więc świat... jest pawiem pozbawionym piórek.


Zamykam oczy, aby się oddalić

Od tego, co mnie mierzi i otacza.

Niewiele można współcześnie pochwalić.

Człowiek się bowiem (wbrew pozorom) stacza.


Ostatni kawy łyk na ustach stygnie.

Patrzę na drzewa w rozmazanym blasku

I mam nadzieję, że gdy świat mi zbrzydnie,

Znajdę dusz bratnich ślad na drodze w piasku


I pójdę za nim sama, nie! samotna,

Co ma znaczenie (i to!) niebanalne.

Tymczasem życie będę skromne wiodła.

Z pokorą przyjmę nawet dni fatalne,


Byleby tylko nie ulec głupocie,

Co niejednemu wypaliła oczy.

Światu się zdaje, że opływa w złocie,

A na bogactwo prawdziwe się boczy...


No, cóż... - westchnęły kości przy wstawaniu,

Gdy zegar do drzwi wskazówką zastukał.

Ruszam przed siebie ku memu wyzwaniu,

By dzień bezczynnie mnie dzisiaj nie szukał,


I ignoruję za oknem wesołka,

Któremu większość haniebnie uległa.

Głupota daje tron - zamiennik stołka -

I w swej hojności strasznie jest przebiegła


Jak lep na muchy, co kusi słodyczą

I naiwnymi obkleja swe taśmy.

Lgną do niej ludzie, co na wiele liczą,

A na świat patrzą przez soczewki zaćmy.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



poniedziałek, 25 listopada 2024

JESIENNE ZWOJE

JESIENNE ZWOJE

Szept mnie obudził pełen niepokoju.

Z łoskotem słowa w panice przesiewał.

Słyszałam szelest zwijanego zwoju,

Który w rulonie się uciszyć nie dał.


Spojrzałam w okno i na wstęgę liści

Z drążków gałęzi szumnie rozwiniętą.

Patrząc na blaszki upięte w kształt kiści,

Widziałam księgę w konarach rozpiętą…


A wiatr pergamin jej stronic rozciągał.

Szelestem strącał przeczytane słowa.

Artykulacją uwagę przyciągał,

Aż się koroną drzew ma stała głowa.


Szelest szemrzący szumiał nieustannie

Rzęsistym deszczem kolorowych liści,

Które wiatr strącał lekturą starannie

I które nadal z drzew do ciszy czyści.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl