piątek, 31 maja 2024

NAD WODĄ

Tęsknię za wodą, która brzytwy cięciem

Rwie rysą nieba pomiędzy trawami

I sprytnie wpełza wężowym zawzięciem

W chaszcze zdziczałe, szemrając z krzakami';


Która weń wpływa, łany kwiatów wiążąc

I ostrzem nurtu w bukiety ścinając

Źdźbła, co błękitu stalą zwinnie plącząc,

W naręcza ziela jak wstążką splatając;


Która, skręcając, tworząc wywijasy,

Pluszcze rozkosznie, chlupotem pulsuje,

Chlapiąc na boki, zagłusza hałasy

I bryzą, pędząc w dal, się rozpryskuje...


Tęsknię za rzeką, co brzegi rozpiera

I złotym piaskiem chowa się w zaroślach,

Co się w szuwary pewna siebie wdziera,

Nieokiełznana, choć - zda się, że - prosta,


Co mrucząc, skacze z kamienia na kamień

I się zeń ślizga wybrzuszoną taflą,

Co rozpędzona nawet nie przystanie,

Prądem rozsadza drogę zaś przyciasną


I, podmywając ziół opasłe szczoty

Pełne pajęczyn jak sznurów perłowych,

Do dynamiki nie traci ochoty

I z zachłannością wyrusza na łowy...


Tęsknię za chwilą, w której to momencie

Mogłabym w wodzie stopy swe zanurzyć,

Aby jej upór walczący zawzięcie

Zaczął mej woli tak oddanie służyć.


Plecom bym dała zapuścić korzenie

W wilgotny piasek roztopiony słońcem.

Niechaj mi kwiatów polnych uwieńczenie

Skronie w szaleństwie szelestem oplącze,


By myśli, które stadem dzikich koni

Galopem duszę gdzieś, precz!, przeganiają,

Zastygły jako bursztyn w mojej dłoni...

Niech szelestami z wiatrem rozprawiają


O przyjemnościach czerpanych garściami

Z ptasich szczebiotów wiszących pod niebem.

Niechaj się zrosną z martwymi ustami

I karmią zmysły milczeniem jak chlebem.


Niechaj pode mną oddech Ziemi czuję.

Nogi niech rzeka mi swą krwią obmywa.

Niechaj jej rytmem jak sercem pulsuję...

Jakaż ja jestem beztrosko szczęśliwa,


Gdy w embrionalnej pozycji me ciało

Do łona tuli planety swą głowę.

Co by się wokół jego nie zadziało,

Niech mnie przedstawia echo niemym słowem


Słyszanym tylko przez wrażliwe dusze,

Które spragnione wolności nad wodą

Zaspokajają własnych potrzeb suszę

Zeń utrzymując radość wiecznie młodą.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 29 maja 2024

PIERWSZA U POCZĄTKU

Unosi się już tuman myśli niepotrzebnych,

Które wiszą nad głową jak gradowe chmury.

Chciałoby się refleksji, lecz jedynie zwiewnych,

Żeby niebo widziało tylko ich kontury.


Ciężar krąży ospale wokół sennych skroni.

Na łańcuchach zaduma jak wahadło trzeszczy.

Myśl za myślą powolnie przemyślenia goni,

Dźwięcząc w ciszy jak stado rozedrganych świerszczy.


Spostrzeżenia bystrego skądinąd umysłu

Nieprzychylne się zdają wewnętrznej harmonii.

Jak myśliwy, co wierny wrażliwości zmysłu,

Idzie niemal naiwnie po niteczce woni


Za szeptami, co w głowie nagminnie się mnożą,

Debatując o rzeczach przeróżnej materii,

Co na spokój się ducha bez powodu srożą,

Oplatając go z wszech stron jak zwojami cierni,


Przez co wpada intelekt w sieć własnych frustracji

Zaciśnięty we wnykach analiz, wywodów,

Pochłonięty do reszty siłą kontemplacji

Bez doń choćby jednego ważnego powodu.


Ciążą myśli nade mną jak dźwigany kamień.

Kark ugina się niemal pod treści powagą.

Czuję wokół niemały, lecz zbyt wąski zamęt.

Me neurony już ledwo sobie z nimi radzą.


Czym zagłuszyć myślenie rodzące obrazy

Rozwieszone, krążące kłębem korytarzy?

W labiryncie zadumy któż że się odważy

Zwolnić moje ramiona od zbędnych bagaży?


Jestem sama... Usycham w refleksji spiekocie,

Przerzucając bezwiednie karteczek szelesty.

Wokół krążą ze świstem niezliczone krocie

Myśli, które zdradzają wszem szemrzące szepty,


Przez co drżący niepokój w mym sercu się budzi...

Bo niepewnym jest zawsze to, co nie nastało.

Chociaż człowiek się stara i rzetelnie trudzi,

Robi - jakby wbrew sobie - niestety za mało,


Aby poczuć w środku uporządkowanie,

Co zastyga bezruchem fal mórz, oceanów...

Wpada zatem bezwiednie w przeczuć kołatanie

Wyłonione spod myśli rosnących tumanów.


Tak i ja, podróżując torem medytacji,

Nieustannie wsłuchuję się w turkot mych myśli.

Mojej duszy na tafli tejże aktywacji

Równowaga emocji nigdy się nie ziści,


A strach będzie ją zawsze o jutro napędzał

I przeganiał spod progu jakoby przybłędę...

Świat się antywartościom za miedziaki sprzedał.

Nigdy w nim jak u siebie czuć już się nie będę.


Gniecie stopy me Ziemia jak przyciasne buty.

Puchną nogi zmęczone już jej obracaniem.

Duch mój wszak doczesnością doszczętnie przeżuty

Chce iść, gdzie słychać ciszy łagodne wołanie.


Dość mam rdzawych chrobotów, rzężących hałasów,

Wrzawy i zgiełku ulic, warkotów silników!

Niech przepadnie na zawsze stuk i puk obcasów,

Jęk pod szyję zapiętych służbowo guzików!


Cicho!... do jasnej, ciasnej... Niechże będzie cicho!

Niech pomruki listowia myśli ukołyszą.

Kręci się nieustannie wokół głowy licho,

Więc nastroje pochmurne nad mym miastem wiszą


I wdzierają się zewsząd szczelinami w murze,

Prowokując me myśli do wrzącej debaty,

Wywołując dedukcji, argumentów burzę

Trzepoczącą falbaną przez wiatr rwanej szaty.


Smutek ciągnie się z nieba cieniem chmur posępnych.

Myśli na nim osiadły w drżącym niepokoju.

Czas je skubie i łyka niczym głodne sępy,

A zadumy zwój leży zwojami na zwoju


I nie widać jej końca... nie widać zalążku...

Myśl najwięcej ma zawsze coś do powiedzenia.

Zda się nawet być pierwszą u stworzeń początku,

Będąc wręcz niemożliwą do jej uciszenia.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



środa, 22 maja 2024

UTRATA DUSZY

Pochłonęło mnie życie... zwykłe, szaro-bure.

Musztrą reguł okowy mi przysposobiło

I mnie ciągnie związaną niczym kundla sznurem,

Do pokory zmuszając szantażem... i siłą.


Aportując, zdobywam rzucane ochłapy,

Które ciało ze wstydem gdzieś w kącie gromadzi.

Większość ludzi unosi z ekscytacji chrapy,

A mi reżim przyjęty wręcz potwornie wadzi.


Dzień za dniem się przewija wszak przewidywalnie.

Wszyscy biegną, choć nigdy do celu nie dotrą,

Przez co szczęście się trafia, ale wirtualnie,

Oszukując złudzeniem codzienność samotną.


Z słońcem budzi się ciało monotonią strute,

Powtarzając czynności od lat wciąż te same.

Za pragnienie wolności odbywa pokutę

Podświadomie cierpieniem z dnia na dzień nękane,


Bo gdy młode i twórcze rwie się do galopu,

To za uzdę trzymane się wewnętrznie miota,

A gdy stare, zużyte nie czyni kłopotu,

Z doń przechodzi do bycia wnet życiu ochota...


Na łańcuchach trzymani przy społecznej nodze

I wabieni odorem drukarskim pieniędzy

Skazaliśmy swe dusze niczym ślepiec w drodze,

By w spartańskich warunkach umierały z nędzy.


Przepłacamy za luksus, by poczuć wygodę,

Co się bańką mydlaną nagle okazuje.

Za mizerną w niewoli istnienia osłodę

Większość z siebie po prostu lekko rezygnuje


I się wkręca w gwint dawno przetartych trybików,

Aby sięgnąć po lepsze w naiwnym pojęciu.

Zachwyceni efektem życiodajnych trików -

Najedzeni, napici wciąż marzą o szczęściu...


A ja patrzę na siebie - tę krzyczącą w lustrze,

Która we mnie się szarpie, chcąc sobą pozostać.

Nosa swoją postawą nikomu nie utrze.

Pragnie tylko sumienia wymaganiom sprostać;


Zamiast buty założyć, pójść boso przez trawę,

Rozpryskując na boki bryzę kropel rosy,

Przeciąć stopą nań rwącą wraz z wiatrem murawę,

Która w kostkach zaplata ździebeł chłodne włosy;


Zboczyć z drogi do pracy w nieznanym kierunku,

By dniu dać się zaskoczyć jakąś niespodzianką,

By w podskokach pohasać, nie ciągle po sznurku

Iść wciśniętym w służbowe, zbyt ciasne ubranko;


Poczuć w piersi powietrze, co na wskroś przeszywa

Rześką wonią zapachów pór danego roku!...

Chcę po prostu się poczuć bezwstydnie szczęśliwa,

Dorównując mej duszy (przede wszystkim!) kroku.


A tymczasem... o kubku zaparzonej kawy

Mijam próg mego domu z ciężarem na sercu.

System bowiem wdrożony nie jest mi łaskawy,

Los się zaś nie urodził w przysłowiowym czepku,


Więc wychodzę - jak zwykle - do swych obowiązków,

Zostawiając przy oknie zapłakaną duszę.

Idąc szlakiem odgórnie przyjętych porządków,

Trudno mi się pogodzić z tym, co teraz muszę,


Przez co ciało kuleje, wypatrując oczy

Za mą duszą, co w domu na nas będzie czekać.

Pióro się w kałamarzu zaniedbane moczy,

Zaś natchnienie wbrew woli mojej będzie zwlekać,


By je chwycić, wyłowić i puścić po kartce

Na przestworza przemyśleń i uczuć, i marzeń...

Czasem sobie przysiądę ukradkiem na ławce

W zgiełku presji, przymusów, narzucanych zdarzeń,


Zmysłów by nie postradać w nacisku rozpaczy

Wyciskanej przez wolność, co dobrze rozumie,

Wie, co utrata duszy dla artysty znaczy,

Który przyjąć szarości za życie nie umie.


Obumieram... niestety, choć się wielu zdaje,

Że nareszcie znalazłam miejsce swe na Ziemi.

Mnie zaś, robiąc, co muszę, ból istnienia łaje,

Kiedy we mnie natchnienie się bezpłodnie pieni.


Ciało idzie posłusznie w wyznaczoną dziurę.

Dusza wrzeszczy raniona, ręce wyciągając,

By ktoś wreszcie ugasił pożogi purpurę,

Na śmierć w mękach mej duszy już nie pozwalając...


Ale cisza i nicość rozciąga ramiona,

Bowiem sztuka jak bękart nie ma akceptacji.

Ciało robi, co może, a w nim dusza kona...

Leci jakoby płatki przekwitłej akacji.


Z kromką chleba nad duszą będąc pochyloną,

Nie odczuwam rozkoszy, w ustach chleb ów żując.

Przywileju tworzenia będąc pozbawioną,

Wreszcie jestem dla innych, w sobie wegetując.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 15 maja 2024

SZELESTY I SZUMY

Nie ma słowa, którego wiatr by nie powtórzył,

Ani myśli, której na głos nie wypowie.

Niedyskrecji hulajdusza wiernie służy.

Zawsze wyrwie myśl lub słowo w ich połowie


I, czy szepcząc, czy też mrucząc, je rozgłasza,

Rozpisuje stalówkami drzew na niebie.

Z tego właśnie to powodu się rozprasza

Treść, będąca w niecierpliwej wręcz potrzebie,


Aby znaleźć przyjaciela, co z uwagą

Ją uchwyci w szumie liści i szeleście,

Co podejdzie z ciekawością i rozwagą,

Żeby mogła wysłuchana zostać wreszcie.


Czasem słowo się zaplącze w świst gałęzi.

Myśl z nim wpadnie w sidła pędów oraz pnączy.

Bezlistowny gwizd zazwyczaj ucho mierzi

I się smutkiem słów, i myśli w przestrzeń sączy.


Wiatr, je łapiąc w sieć konarów, nimi bredzi

Spacerując w deszczu, krążąc jak w obłędzie.

W butwiejących liściach, trawach często siedzi

Rozprawiając niczym prorok cóż to będzie.


Mrowiem myśli wypełzają oraz słowa

Świstem, gwizdem rozrzucane w świata strony,

Aż od dźwięków głosek puchnie prężna głowa,

Gdy je niesie akustyką wiatr szalony.


Szum jak potok, który ostrzem nurtu wbity

W zwoje pokrzyw i paproci, i w turzyce,

Mamrotaniem samogłosek jest podszyty

I spółgłosek, co ilości nie policzę.


Szelest w echu pęczniejący myśli zdradza,

Zeń zdzierając tajemnicę wypowiedzią.

Wiatr - gaduła słów potokiem wręcz rozsadza

Ciszę, której ślady z piórem w dłoni śledzą


Opętani, omotani barwą liter

Rozsiewanych garścią dźwięków na grunt żyzny

Tych, co budzą się wbrew woli bladym świtem

I szukają swej w ów dźwiękach podobizny.


Tak i ja, nim różem płowym ciemność pęknie,

Ruszam ścieżką wydeptaną przez wiatr w transie,

Zapisując, co pod nosem, błądząc, stęknie

Nutą kart porozstawianych jak w pasjansie.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




poniedziałek, 6 maja 2024

PRZYWILEJ

Tyle już za mną... Ileż mi zostało,

Aby doświadczyć, coś od siebie zrobić?

Tyle już za mną, lecz - zda się - za mało,

By się z odejściem potrafić pogodzić.


Niełatwą drogę dane mi przejść było...

Pełną zakrętów i pełną rozdroży.

Na jedną górę z trudem się wchodziło,

A jej ząb nadal nade mną się sroży.


Wciąż u podnóża jak Syzyf w mozole,

A mimo tego nie tracę zapału.

Wbijam swój czekan i z potem na czole

Wspinam się na szczyt wytrwale, pomału,


Wierząc, że życie jeszcze mnie zaskoczy

Nim się wypali nagle bezpowrotnie,

Nim sen mi wieczny ucałuje oczy,

Ciało w korzeniach jak karma zaś spocznie.


Idę przed siebie i to bez pośpiechu,

By smak powietrza godnie degustować.

Się niespieszenie warte wszak jest grzechu,

Bo w nim sekundy można celebrować


Poprzez świadome im się przyglądanie

Jak przez mikroskop własnej zachłanności

Na bycie, zanim jego kres nastanie

Wbrew silnej woli, na złość przyjemności.


Idę powoli... wręcz stopa za stopą

Jak nad przepaścią po napiętej linie.

Nie zważam na to, co się stanie potem,

Gdy szczęście niczym ślepiec mnie ominie.


Liczy się teraz - w tym właśnie momencie!

Nie wskrzeszę tego, co się wydarzyło,

I się odwracam od losu na pięcie,

Przez który coś się we mnie wypaliło.


Nie dbam o przyszłość w sposób perfekcyjny,

Gdyż nie wiadomo, czy kiedyś się zjawi.

Mam może pogląd na czas tendencyjny,

Ale... czy inny od śmierci mnie zbawi?


Nierzadko myślę o tym, że przemijam,

Że z dniem wczorajszym cząstka mnie umiera,

Wówczas mi większa radość bytu sprzyja

I w każdych chwilach jak przyjaciel wspiera;


Wówczas doceniam każdy gest jestestwa,

W każdej pogodzie rozkosz odnajduję,

Świat zaś traktuję jak ogród królestwa,

Co po którego ścieżkach spaceruję


Mimo korony z zerwanego ziela,

Co pióropuszem traw we włos się wplata.

Mnie smutek rzadko płaczliwy doskwiera,

W dojrzalsze bowiem wkroczyłam już lata


I wiem, iż trzeba brać, co dzień serwuje,

Bez narzekania, pretensji i roszczeń.

Chociaż mnie życie za dużo kosztuje...

Byłoby lepsze, gdyby było prostsze?


Jestem esencją wszystkiego, co za mną...

Może lekarstwem na to, co się zdarzy?

Nigdy nie patrzę przed siebie zbyt czarno,

Bo nadal mi się chce i ciągle marzy.


Każdy wschód słońca jak bilet do raju

Traktuję, mimo siły grawitacji.

Zazdrościć innym nie mamże w zwyczaju.

Moja codzienność ma mnóstwo atrakcji,


Której się nie da wycenić, przeliczyć

I zlicytować na koszt przyzwoity.

Choć bardzo często ma posmak goryczy,

Nektar jej będzie aż do dna wypity


I to bez miny zdradzającej przykrość

Z powodu wielu rozczarowań w życiu.

Mam wszak przywilej, bowiem być mi przyszło

Człowiekiem szczerym bezwstydnie w obyciu.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl