czwartek, 3 kwietnia 2025

WSPÓŁNY STÓŁ

Obserwuję ludzi z głowami w ramionach.

Myśli ich ja kwiaty pozbawione wody

Świadczą, że w nich dusza poraniona kona,

Choć ciałem na siłę człek pragnie być młody.


Oczy w muszli powiek smutkiem przekwitają.

W ich spojrzeniu nigdy nie dojrzy się perły.

Instynkty jak prądem spokój porażają,

Skórę oplatają więc zszargane nerwy.


Ręce wręcz do ziemi dłońmi przyrastają,

Dźwigając w walizkach życia bezużytek.

Na "start!" powłóczyście nogami szurają

Jakby stopy dratwą były ich przyszyte


Do betonu, co się wgryza w piach miedziany,

Potu ich wysiłkiem na rdzę przeżeranym.

Cień ich z każdym krokiem jak kula targany

Okową sprzeciwu zda się przytwierdzonym


Do kostki, co trzeszczy niczym śruby wieka.

Drobny ruch do przodu zda się je przykręcać,

Aż deski sprasują na popiół człowieka,

Wyciskając żale i samotność z serca.


Tak bardzo dziś ludzie siebie chcą wykrzyczeć

Jakby swym imieniem śmierć przekupywali.

Świat jednak rozpaczy ich nie pragnie widzieć,

Choćby go godnością swą korumpowali.


Wieko, co zapada, widoczność zabija,

Pełne jest zadrapań konających w strachu,

Który pełznie w członkach człowieka jak żmija,

Jadem zabijając zmysł dobrego smaku.


Szarobure twarze niczym żywych trupów

Przygnębienie budzą, o litość błagając.

Współczesny wszak człowiek dla mizernych łupów

Wyrzeka się siebie, tożsamość zdradzając,


I jak marionetka na przetartym sznurku

Tańczy według taktów fałszywej melodii.

Wszystko gotów taki znieść dla wizerunku.

Szacunek do siebie dzisiaj nie ma spodni.


Kłamstwo jak na ścianie grzyb pleśnią się mnoży.

Prawda zaś uchodzi za brak tolerancji.

Człowiek instynktownie chodzi na obroży,

Ulegając złudnie stanom ekscytacji.


Ciąży mi ten obraz dehumanizacji.

W stadzie tresowanych jest mi nie po drodze.

Trzymam się jak mogę brzytwy własnych racji,

Choć ową decyzją sama w siebie godzę,


Bowiem mnie wytyka tłum złością wzburzony,

Na kamieniach palce do krwi zaciskając,

Byciem wierną duszy moim przerażony,

Wyrzutom sumienia własnym zaprzeczając.


Z tego też powodu żegnam towarzystwo,

Które, gromkim słowom czynem zaprzeczając,

Dla korzyści zrobić jest gotowe wszystko,

Drugiego człowieka dobra nie uznając.


Ratując rozsądek w jego dobrym stanie,

Zaszywam się w kącie świata odmiennego,

W którym ciało z duszą, gdy o świcie wstanie,

Zasiada do stołu, lecz zawsze wspólnego.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 2 kwietnia 2025

PEGAZ

Pozwoliłeś mi, Panie, latać

Zanim chodzić się nauczyłam.

Zobaczyłam z pozycji ptaka

To, co, idąc, z oczu straciłam.


Teraz tęskn do tych przestworzy,

Z których widać jest znacznie więcej.

Gdy tęsknota się we mnie mnoży,

To wyciągam w błękity ręce


I wiatr chwytam w przelotnej chwili,

Co przez palce moje przecieka

Przytulona do prężnej szyi

Konia, który cwałem ucieka.


Wtedy czuję opór powietrza,

Końską grzywę, co chłoszcze czoło,

Rosę, co jest przed świtem świeższa,

I zataczam wierzchowcem koło


Jakbym chciała okrążyć Ziemię

Nim ta otrze się o orbitę,

Wodospadem złote promienie

Orzeźwieniem wschodu przeszyte


Zanim zmyją ze mnie kurz drogi,

Którą wczoraj już porzuciłam.

W nurt przestrzeni zanurzam nogi,

Które ciągnie galopu siła.


Stopy zatem zeń wydrapują

Krystalicznych kropel miliony.

Pocałunki więc wody czują

Oraz krok w piętach uskrzydlony,


Aż z mych ramion lotki pączkują,

Dzięki czemu jak strzała pędzę.

Członki ciała się młodo czują,

Więc im pracy dziś nie oszczędzę.


Z zachłannością ruszam do przodu,

Przez horyzont chcąc dziś przeskoczyć

Przed nadejściem słońca zachodu

Zanim gwiazdy mi zajrzą w oczy.


Kończynami oplatam konia.

Chrapy plują skroplonym wdechem.

Jego serce bije w mych dłoniach.

Wrastam w niego z błogim uśmiechem.


Wtem się nagle podrywa w górę,

Podklejając wiatrem kopyta

Jak latawiec puszczony z sznurem!

Spod obłoków widzę jak świta...

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



wtorek, 1 kwietnia 2025

PARAFIA CZARNA

Nad wody lustrem w lasach sosnowych,

W które brzóz, dębów bukiet się wplata

Chórem się wznoszą kościelne dzwony,

Zagłuszające przyziemność świata,


Płosząc ławice śnieżnych gołębi,

Co z obłokami się zespalają.

Niebo od białych piór ich się kłębi,

Kiedy w promieniach słońca migają.


Najcięższy z dzwonów oktawą pierwszą

Tonem A siłę Wiary obwieszcza.

Ochrzczony Panną z kobiet Najświętszą

Głosem uchodzi do rangi wieszcza.


Szanowne grono pań z okolicy

Ufundowało ten dar potęgi,

Dlatego pewnie Imię Dziewicy

Chwali i echa hołdem nie szczędzi.


Drugi, "ciut" lżejszy, zwany "Barbarą",

Co dla parafii Czarna odlany,

Jest dla pierwszego dobraną parą,

Bowiem przez mężczyzn ofiarowany,


Hymn o Miłości śpiewnie odtwarza

Oktawą pierwszą i C tonacją.

Nienawiść w sercach dźwiękiem zamraża

Oraz zazdrości pogardza racją.


Do grona tego wraz z świętym Kostką

Jako patronem dzwonu "Stanisław",

Oktawą drugą prawiąc nieszorstko,

Tonem D przestrzeń zda się podszyta,


Która w imieniu dzieci, młodzieży

Nadziei głosi wschód jako Słońca.

Płynie więc biciem kościelnej wieży

Cnót chrześcijańskich nuta gorąca!


Nad nią zaś czuwa dzwon delikatny,

Dwadzieścia kilo ponad liczący,

W kapłańskim życiu bardzo przydatny

Przykładu formą księdza brzęczący,


Który najmniejszy dzwon ufundował

Z obrazem Jana Ewangelisty,

By innym dzwonom wiernie wtórował,

Wydając dźwięk z się przejrzyście czysty.


I tak od roku ich konsekracji,

Co poprowadził Jan Kanty Lorek,

W codziennym wirze rożnych frustracji

Wtapia człowieka w sakralną porę


Chór czterech dzwonów z kościelnej wieży,

O które zadbał proboszcz Pietruszka,

Nawet u tego, co w nic nie wierzy,

Krzyczy świadomość, iż człek - wydmuszka


Nic sam nie może, choćby się starał,

Wyzuty z Wiary oraz Miłości,

Gdyż bez Nadziei przyziemność szara

Woła w niemocy ludzkiej litości.


Na dźwięk tych dzwonów z Czarnieckiej Góry,

Z Czarnej i z innych sąsiednich wiosek

Czy złote niebo, czy deszczu chmury,

Czy wiatr żongluje rozwianym włosem


Do Sanktuarium w ramiona Matki

Boskiej, co zwana Wychowawczynią,

Biegną strudzone, zmęczone dziatki,

By Chleb je wzmocnił i mszalne Wino.

zdjęcie pochodzi ze strony: konskie.travel



PRZESZŁOŚĆ PRZEBIEGŁA

Dziś wstała we mnie ta mała dziewczynka,

Nad którą życie nie miało litości.

Na głowie wianek z kwiatów kupidynka

Zdradzał jej myśli wczesnej dojrzałości,


Przez co jej oczy jak pełnia księżyca

W najgęstszym mroku wiele dostrzegały,

Brwi zaś skupienie razi i zachwyca.

Nad pełnią źrenic łuk swój wszak łamały


Głębokim żalem, bo w wiecznej zadumie

Się pochylając nad cierpień obrazem

Jakich niejedno dziecko nie rozumie,

A jej nieobce były raz za razem,


Więc przenikała je wnikliwym wzrokiem,

W maleńkie dłonie rzeki łez chwytając...

Dziś nie potrafię obojętnym krokiem

Przejść obok ludzi, co ból w oczach mają...


Chciałam dziewczynkę przygarnąć w ramiona,

Aby jej pomóc poczuć się kochaną,

Ciało oplotłam więc mocno rękoma,

Dziewczynki niczym wiatru dotykając.


Czułam, że jej już nic nie wynagrodzę.

W tak krótkim czasie życie swe przeżyła.

Spojrzeniem jeno za jej cieniem wodzę,

Dopóki jestem, by się nie zgubiła.


Nigdy nie była dobrą towarzyszką

Ani kompanką w beztroskiej zabawie,

Bo zbyt poważnie traktowała wszystko...

Lubiła leżeć w pełnej kwiatów trawie


Albo i w puchu skrzącego się śniegu -

Wtedy czas nie śmiał chwilom tym przeszkadzać;

Świat pędził obok wręcz w spóźnionym biegu,

Lecz tym momentom zdał się nie zawadzać.


Dłońmi najwięcej siebie wyrażała.

Usta milczały sąsiedztwem zaszczute.

Gawiedź człowieka w niej nie dostrzegała,

Więc samotnością miała serce strute.


I nawet teraz... kiedy na nią patrzę,

Mej obecności nawet nie dostrzega.

Śmierć tę granicę między nami zatrze,

Gdy nasze ciała wręcz za bezcen sprzeda


Ziemi, co strawi je i na proch skruszy

Ziarnami piasku jak siłą moździerza...

Może nad losem naszym deszcz się wzruszy,

Pamięć poświęci o nas rosa świeża.


Dopiwszy kawę, ruszyłam do pracy,

Dziewczynkę samą w domu zostawiając.

Miałam nadzieję, że mi to wybaczy,

Innego wyjścia w wyborze nie mając.


Wówczas poczułam w ręku ciepło dłoni

Małej dziewczynki, co za mną wybiegła.

Krok mój kroczkami drobniutkimi goni...

Taka to przeszłość czasem jest przebiegła...

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




KSIĄŻKI SPOD MOJEGO PIÓRA

 




 






SŁOŃCE OD WSCHODU

Miedzianą łuną szyby się topią

Jak huta, która ogniem żongluje,

Kiedy przetapia płynące złoto,

Co siłą żaru światłem buzuje.


Płomienie w oknach pną się i prężą,

Nie wypełzając poza framugi.

Miałam wrażenie, że szyby pękną

I eksplodują szkłem lawin strugi,


Ale pustostan nienaruszony,

Chociaż pożarem w środku bucha,

Chociaż pożogą wewnątrz trawiony,

Spokojnie ciszy uśpiony słucha.


Wtem się od spodu rdza pojawiła,

Studząc żeliwo w cieczy postaci

Jak lawa, co się w skałę zmieniła,

Więc szyba w dole blask magmy traci


I spopielonym gaśnie kolorem,

Który ciemnością okna zalewa.

Na dachu gore zaś światło spore,

Co się bursztynem na świat rozlewa,


Po pniach spływając strużkami soku

Z cytryny świeżo nań wyciskanym.

Cytrynem skrzą się - tak miłym oku -

W kropelkach rosy doszlifowanym


Trawy, przez które wiją się cienie

Niczym koryta wyschniętej rzeki.

Z nieba spłynęły ciepłe promienie

Poza horyzont krokom daleki


I dzień się rozsiadł w królewskim tronie.

Stokrotki perłą się rozsypały.

Przestrzeń iskrami złotymi płonie.

Fale błękitów w ryzach trzymały


Potęgę ognia, co Słońcem zwane

Ziemię językiem płomieni muska

A jego światło miodem rozlane

Pragnieniem wody całuje usta.

grafika pochodzi ze strony: taopeciarnia.pl




piątek, 28 marca 2025

NA KLUCZ

Wszyscy śpią jeszcze... jeno wstały ptaki,

Które Laudesy wdzięcznie odmawiają,

Przez co przestworza, drzewa oraz krzaki

Trelem organów w niebo rozbrzmiewają,


Aż dźwięk się mrowi nut nieskończonością

I akustyką dyskretnego echa

Stwórcy hołd składa ze szczerą wdzięcznością

Za dzień, co w progu wschodu na świat czeka.


Słońce w pokłonie nie śmie się wychylić

I celebruje ów akt rozmodlenia,

By w odpowiedniej swej pokory chwili

Wyjść na nieboskłon złotym światłem z cienia.


Rześkie powietrze krystalicznie chłodne,

Pachnące rosy bezwonnym zapachem

Niesie nektary w miód wiosenny płodne

Jakby kadzidło ziół pod ciemnym dachem.


Bladoróżową szczeliną już dnieje,

Chociaż ulice we śnie pogrążone

Truchleją w ciszy... Nim kogut zapieje,

Zostaną tłumom zbudzonym zdradzone.


Nim to nastąpi, chłonę świat w bezruchu,

W którym przed Bogiem padł wiatr na kolana.

Idąc zaś ufnie za namową słuchu,

Czuję się ciszą cała rozedrgana


Jak liść na wodzie w pierścieniu zieleni,

Co wibracjami powietrza głaskana

Nie płynie nurtem, a słońcem się mieni

Jakoby dziecię do snu kołysana...


I żal mi serce niczym ostrzem rani,

Bo trzeba będzie spokój mi porzucić

I zacumować duszę na przystani,

Gdyż ta się nie chce z natchnienia ocucić.


Już obowiązek palcem mi na mapie

Rozciera kroków mych przetartą ścieżkę,

W którą jak w sieci pajęczyny łapie

Wolność mą, co się dostosować nie chce


Do codzienności wręcz wytresowanej

I coraz bardziej skąpiącej swobody.

W oddali słyszę przestrzeni wołanie,

A mnie trzymają przy ziemi okowy,


Choć... myśl podszeptów propozycją kusi

A słowa krzyczą ust niemych zrośnięciem,

Gardło milczeniem się krztusi i dusi,

Do pióra garną się spragnione ręce!,


Ale świadomość bata świstem gani,

Przypominając o zobowiązaniach.

Duszę natchnioną biczowaniem rani,

Bo przyziemności ta się w pas nie kłania.


Jak ptak więc jestem stalówką przeszyty,

Co mu się niebo na skrzydłach nie kładzie,

Ale słowami zalane zeszyty

Trzymane na klucz w zamkniętej szufladzie...

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



wtorek, 25 marca 2025

JUŻ SIĘ NIE BOJĘ

Już się nie boję rozdroży w drodze,

Zakrętów, które nic nie zdradzają.

Za słońcem wzrok swój jedynie wodzę

Ku gwiazdom, które z nieba spadają.


Niestraszne mi są dni, co nieznane.

Jutro w mym życiu wszak nie istnieje.

Wdzięcznie traktuję to, co mi dane,

Mając jedynie skromną nadzieję


Na los, co który się nie odwróci

Z walizką rzeczy mi odebranych...

Czas utracony już nie zawróci

Do miejsc i ludzi dziś wspominanych.


Zatem po śladach mych nie powracam

Tam, gdzie mnie z wczoraj pozostawiłam.

Powoli siebie samą zatracam.

Każda mnie strata w tą z dziś zmieniła.


Z zachodem słońca siadam nad wodą,

By twarz swą ujrzeć w jej tafli śpiącej,

Poznać kobietę już nie tak młodą,

Co skrzy pajęczyn włosem na łące.


W szumie traw szukam mego oddechu,

W szeleście liści myśli w debacie

I spijam bycie me bez pośpiechu

W przylegającej do piersi szacie


Mgły, co się wznosi o bladym świcie.

Rosą me ciało do życia budząc.

Spisuję słowa mych ust w zeszycie,

Szeptem warg w krzyku niemym nie trudząc,


Żeby nie spłoszyć lękliwej ciszy,

Co akustyką jest filharmonii.

W jej głosie dusza sumienie słyszy,

Które wyrzutem jej spokój goni...


Już się nie boję ludzi z kamieniem,

Co im wyrasta z dłoni w ataku.

Karmię ich tylko głuchym milczeniem,

Idąc stabilnie po grząskim piachu.


Samotność dzisiaj nie budzi lęku,

Choć drzwiami skrzypi pustego domu

I dzwoni kluczy bukietem w pęku,

Nie dając podejść pod próg nikomu.


Dotyk okładek mnie uspokaja,

Emocje głaszcząc jakoby kota.

Pióro zaś w ręku moim pozwala,

Aby płonęła we mnie ochota


Do podbijania niemożliwego

Na podobieństwo orłów pod niebem,

Które potęgą skrzydła prężnego

Krążą swych lotek bezdźwięcznym śpiewem;


Do bycia sobą na przekór tłumom,

Które tresurą codziennej taśmy

Jak twór fabryczny na oślep suną

W tunel istnienia mroczny i ciasny.


Już się nie boję prawdy, szczerości.

Uczciwość bowiem, lecz z samą sobą!,

Jest przywilejem - stanem wolności,

Co nie opisze wszak żadne słowo.


Nie!-bliższa ciału memu koszula,

Ale sukmana, co świat przyziemny

Od bezwstydności chroni, otula,

Przez co się staje nadal tajemny


I wciąż powabnie zaskakujący,

Mimo że niemal w zasięgu ręki,

I ciągle piękny, inspirujący,

Kojący wszelkie bóle udręki.


Już się nie boję, bowiem dojrzałam.

Teraz... przekwitnąć i uschnąć trzeba,

By - bo już sedno życia poznałam -

Ustąpić miejsca pod flagą nieba


Tym, co okrętem ku lądom płyną

Sztormem młodości nieoszczędzani,

Gdyż, gdy do portu swego zawiną,

Wreszcie przemówią mymi słowami:


Już się nie boję rozdroży w drodze,

Zakrętów, które nic nie zdradzają,

Ludzi, od których chrońże nas Boże,

Kamienie w dłoniach mściwych ściskają.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



środa, 19 marca 2025

ZNANI POLITYCY Z NASZEJ OKOLICY

Wieść przez wioski się przedziera:

Wąsosz miała Kissingera!

Na Przymiarkach mieszkał przecież,

Znany dobrze w swoim świecie,

Tym przydomkiem człek nazwany

I jegomość szanowany

Przez mieszkańców ów osady,

Gdyż nie szukał z nikim zwady

A żył w zgodzie z sąsiadami,

Nie ubliżał im słowami,

Nie dokuczał złośliwością

Oraz służył życzliwością.

Henry-k dobrym był człowiekiem,

Choć zdziwaczał nieco z wiekiem.

Nie uchylał się od pracy.

Wiedział, co też bieda znaczy,

Więc nikomu nie zazdrościł,

A nie szczędził tym litości,

Którzy kiepsko się trzymali

I pod górkę zasuwali,

Przez co zawsze był pomocny,

W ruchach zwinny, szybki, skoczny,

Co sprzyjało trudom w pocie,

Gdy grzbiet zginał przy robocie.

Skąd się wzięło to przezwisko?

Zaraz wytłumaczę wszystko!

Heniu kumpla miał stałego,

Przyjaciela z nim zgranego,

Z którym razem pracowali,

A gdy grosza przytulali

Po kielonku po robocie

Czy to w deszczu, w słońca złocie,

Rozprawiali i śpiewali,

Dawne czasy wspominali.

Heniu z Pietrkiem, Pietrek z Heńkiem

Mieli wady, lecz maleńkie.

Obaj bowiem ci chojracy

Nie do zdarcia byli w pracy!

Złego słowa nie wypowiem

I zaprzeczę, gdy się dowiem,

Że to były tylko trzpioty

Wręcz niezdatne do roboty,

Że to były lekkoduchy.

Nie okażę wówczas skruchy!

Nie okażę zrozumienia,

Gdy te podłe oskarżenia

Rozpowszechnią wstrętne plotki!

Żaden z nich (fakt!) nie był słodki,

Lecz normalne to dla chłopa,

Kiedy wzbiera w nim ochota

Na chwileczkę zapomnienia,

Ust w gorzałce zanurzenia,

Choć! - zaznaczyć teraz muszę,

Bo inaczej się uduszę -

Każdy z nich pod wpływem trunku,

Co był częścią poczęstunku

I zapłaty za robotę,

Miał maniery niemal złote

Oraz jedną upierdliwość,

Którą wspomnę przez uczciwość.

Pietrek gadał nieustannie,

Słowa cedząc tak starannie

Jakby w sejmie lub w senacie

Brał wręcz udział przy debacie.

Mowa z ust się jego lała

I znużeniem zalewała

Skazanego nań słuchacza,

Co któremu nie uwłaczał

Ani słowem, ani gestem,

Dając jeno wyraz: Jestem!

Z Heniem było dość podobnie,

Chociaż dziwnie, niewygodnie,

Bowiem Henry-k po kielichu

Prawił głośno, nie po cichu,

I jakoby poliglota,

Kiedy naszła go ochota,

Po angielsku z ludźmi gadał,

Którym płynnie, sprytnie władał,

Mimo że się go nie uczył.

Nie dlatego, że się włóczył,

Lecz z powodu komunizmu,

Co był cieniem stalinizmu

Tresującym wszystkie dzieci,

Że młot z sierpem złotem świeci.

Wszyscy we wsi się dziwili,

Bo gdy Heńka ugościli

Wodą z ognia lub wineczkiem,

Ten (dosłownie) za chwileczkę

Po angielsku prawił płynnie,

Co nie brzmiało nic dziecinnie,

Lecz poważnie i dostojnie.

Jak możliwe to?... Któż pojmie?!

A ton wzniosły i dostojny

Swych przemówień krwisty, płonny

Wnet przerabiał na śpiewanie -

Gwiazd muzyki odtwarzanie,

Brzmiąc jak Kelly wręcz Family,

A za moment (w jednej chwili!)

Jak wszem znany Demis Roussos,

Co się wznosił ponad głuszą,

Angielskich słów powtarzaniem,

Których Anglik nie był w stanie

Rozszyfrować i zrozumieć,

Choć swój język winien umieć.

Z tej to właśnie że przyczyny

O Henry-ku usłyszymy,

Iż był we wsi Kissingerem -

"znał" języków bowiem wiele,

Co mu sławę zapewniło

I przydomkiem ów ochrzciło,

Przez co wieś się może chwalić,

Że też kiedyś tu mieszkali

Wręcz w sąsiedztwie Kissingera

I to! będzie prawda szczera.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl







ADAPTACJA

Latarnie świecić nadal nie przestały,

Choć słońce zdjęło dawno już zasłonę.

Jakoby czaple wzdłuż chodników stały

Nad nurtem kroków cierpliwie skulone.


Wybladła jasność w poszarzałej szacie

Z różowym blaskiem nieśpiącego nieba

Swą jaskrawością nań osadzać zda się,

Wisząc na czubkach bezlistnego drzewa,


Które się wrosło rozkrzewioną grzywą

W przestrzeń wyciętą pierścieniem betonu...

Korona jego zamarła, o dziwo,

W bezwietrznym szumie milczącego tonu,


Więc usłyszałam rażącą tęsknotę,

Co się w gałęziach drzewa zagnieździła.

Poczułam w sercu ogromną ochotę,

By się ma dusza z nim hen! wypuściła


Jak jeździec, który do konia przylega,

Gdy ten galopem za horyzont pędzi.

Świadomość jednak wzrokiem w dal wybiega,

Przykrych widoków mym myślom nie szczędzi.


Nie widać bowiem przestworu zieleni,

Co się z błękitem rozgwieżdżonym zlewa

I kryształami rosy, skrząc, się mieni,

I pachnie kwiatem, i miodem dojrzewa.


Ścieżki asfaltu siecią zarzucone

Ścierają butów zmęczone podeszwy.

Ludzie nań suną w narzuconą stronę,

Zapominając o sobie bez reszty...


A mi się marzy wyjść poza granice

Życia w okowach, co smak zatraciło;

Wystroić nagość w przewiewną spódnicę,

By moje ciało deszczem się pociło;


Szczotkować włosy wiatru grzebieniami;

Usta zagłuszyć traw szumem o świcie,

Aby nie zdeptać szeptu podkowami

Ciszy, co piersią karmi moje bycie.


A mi się marzy ruszyć przez równiny,

W które się wgryza potęga górami;

Pędzić na oślep w kotliny, w doliny

Z rozpostartymi jak skrzydła rękami;


Zawisnąć w górze niczym ptak nad ziemią,

Aby wykrzyczeć światu, żem szczęśliwa.

Niech się radości dźwięki rozprzestrzenią!

Niech mnie natura do siebie przyzywa!


Gdziekolwiek będę, niechaj mnie ujmuje

Jako Indianin, co śladem mej stopy

Niczym barwnikiem twarz własną maluje,

Kreśląc na skórze szlaków moich sploty!


Tymczasem... siedzę w fotelu przed oknem

Z kubkiem pachnącym wypitą herbatą.

W słońca strumieniach rozmarzona moknę

I się przyglądam w trawie białym kwiatom.


Czas mi upływa wręcz niepostrzeżenie.

Trudno okiełznać pędzące minuty.

Słychać zegara bezradne westchnienie.

Pora założyć rozchodzone buty


I ruszyć w drogę, co papierem ściernym

Dla nóg znużonych marszem się wydaje.

Duch, będąc ciału wciąż kompanem wiernym,

Co krok do przodu na chwilę przystaje,


Aby się upić wiosną w przebudzeniu,

Co młodym winem w swym bukiecie trąca,

By iść nad ziemią w snów rozkojarzeniu

Ku zachodowi płomiennego słońca.


Bez tych postojów trudno by mi było

Zaakceptować moje tu istnienie.

Niech by się moje pragnienie ziściło,

Aby betony zalały przestrzenie


Bujnej zieleni, co rozkrzewia bory...

Wtedy bym chatę sobie postawiła

Z pni, które jeszcze nie straciły kory

I w których płynie wciąż żywicy siła;


Wtedy na progu sobie bym siadała

Wabiona śpiewem wiatru oraz ptactwa,

Odgłosów rosy ze czcią bym słuchała,

Które szelestem strąca cisza zacna...


Tego mi trzeba i niczego więcej,

Co niemożliwym niemal się wydaje,

Bo gdy wyciągam po to głodne ręce,

Świat, lecz z betonu, znów przede mną staje


I znowu muszę siebie w nim odnaleźć,

I znowu muszę zaczynać od nowa,

Z powodu czego można wręcz oszaleć,

Przed czym ucieka w rozmarzenie głowa.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl