czwartek, 25 kwietnia 2024

MOJE

Latarnie - zapałki z główką siarki ze złota

Powbijane szeregiem w linii krawężników...

Spływa z nich bladym światłem jak łzami tęsknota,

Nie dotykając nawet pod sobą chodników.


Jasność bowiem rozciera z nich bijącą siłę.

Dzień pochłania płomienie ich elektryczności.

Ów pochodnie, co nocą płoną, oku miłe

Muszą już się wycofać, gasnąc, do przeszłości.


Patrzę na nie przez okno jak na tonącego.

Już widnieje, a one nie chcą się wycofać.

Bladym punktem wciąż tlą się koloru żółtego

Jak świetliki, co dawno winny się pochować.


Nagle... stoją, choć dumnie, pozbawione życia.

Odcień złota wypłowiał i przestał się żarzyć.

Do nas kiedyś też wyjdzie śmierć z swego ukrycia.

Wtedy trzeba się będzie ją przyjąć odważyć,


A tymczasem... Bóg zapłać za dziś przebudzenie,

Czucie w dłoniach i sprawność, i bijące serce,

I za mowę, za oddech oraz za widzenie.

Składam Panu w modlitwie z wdzięcznością me ręce.


Znowu słyszę zegara senne marudzenie.

Znów mi dane jest poczuć wiatr na własnej skórze...

Czuję jak się rozpala w mej duszy wzruszenie

I mnie szczęściem porywa na skrzydłach ku górze,


Więc jak ptak, co napina lotki wisząc w locie,

Tak i ja, ze swych ramion czyniąc paralotnię,

Się poddaję do życia zachłannej ochocie

Czy to u boku bliskich... niekiedy samotnie...


Chłonę wszystko i garnę, co me myśli karmi.

Nie dbam wcale o rzeczy, choćby najcenniejsze.

Pragnę płonąć i świecić na wzór wszak latarni,

Dzięki którym, co mroczne, staje się jaśniejsze.


Chcę się stawać człowiekiem i go doskonalić

W fundamencie nie ciała, lecz spoiwa ducha,

Który wszelkie układy jest w stanie obalić,

Dla którego nie straszna powódź czy posucha.


Wielu żyje na niby oraz powierzchownie

W ciągłym strachu, że stracą pozycję społeczną.

Nie potrafią być sobą prosto oraz skromnie.

Pustą kieszeń uznają za rzecz niebezpieczną.


Dbają bardziej o przestrzeń metrów kwadratowych

Niż o komfort psychiczny oraz własne pasje.

W tłumie osób o luksus rozdeptać gotowych

Godzą się na minimum, chowając swe racje.


Obstawiają się wokół przepychem i pychą,

Samozwańczo na bogów siebie koronując.

Zżera ich od środka niczym robak licho,

Spokój ducha za srebrnik coraz bardziej psując.


Kiedy wchodzą w me progi, wiecznie narzekają,

Żem nie do nich podobna i mocno odstaję.

To, co dla mnie banalne palcem wytykają,

Krytykując, iż rady sobie z tym nie daję.


Nie pojmują, że dla mnie gniazdo nie jest celem.

Bez znaczenia na jakiej gałęzi, czym wite.

Ważne, że w suchym miejscu i ciepłym pościelę,

Że nie deszczem i zimnem ciało mam spowite.


Nie zabiorę ze sobą na tę drugą stronę

Gromadzonych przedmiotów i kont pęczniejących.

Me ramiona jak pióra są nieobciążone.

Jestem wolna od rzeczy nas zniewalających.


Budzę się wczesnym rankiem, aby nie przegapić

Różowego pęknięcia na uśpionym niebie,

I nim świat się hałasem zgiełku zacznie dławić,

By w szelestach i pluskach ciszy znaleźć siebie.


Budzę się, aby tworzyć i tym się rozdawać

Niczym chleb wyciągnięty z rozgrzanego pieca.

Nie zamierzam się tanio ni drogo sprzedawać.

Pragnę płonąć jakoby na świeczniku świeca.


Budzę się, by naturę bytu kontemplować,

By przez ciało przecedzać prądy wód - przestrzeni,

Marzeniami nad Ziemią i w gwiazdach szybować

I korzystać zachłannie z słonecznych promieni.


Fascynuje mnie wszystko, cokolwiek stworzone,

Co o zmysły się moje, przechodząc, ociera,

Intuicją gdzieś za czymś choćby wywęszone,

Co w realnych się znakach, chociaż jest, wypiera.


Smak powietrza mnie nęci, zapach wiatru kusi

I pieszczoty mnie strefy tak uszczęśliwiają,

Że me ciało posiadać i łaknąć nie musi -

Jego członki w dostatku istnienia pływają.


Żal mi tracić najmniejszej choćby miary czasu

Na fizyczność, co najeść się wiecznie nie umie.

Zamiast dźwięku bilonu wolę szelest lasu.

Mało kto tę potrzebę dosadnie zrozumie.


Mogę być jak dziwadło, szaleniec w obłędzie,

Byle tylko uwadze nic mej nie umknęło,

Co jest teraz bez względu na to, co też będzie,

I co obecny obraz dziejów mych poczęło.


Będę dziś celebrować, że dane mi było

Stanąć na własnych nogach w pełnej świadomości,

Że się dla mnie od wschodu słońce wychyliło,

Czyniąc mi wielki zaszczyt poznania radości.


Jestem! - i to jest ważne, jak nie najważniejsze.

Zaraz wyjdę naprzeciw zbudzonej naturze.

Puszczę w obieg me słowa zapisane wierszem

I się w szepcie ust Twoich jak ze snu wynurzę.


Będę żyć! - ta świadomość tak mnie ekscytuje,

Że znaczenie zatraca wszystko, co dokoła.

Żyję! - i to jest piękne, i za to dziękuję,

Że mnie śmierć w dalszą drogę za sobą nie woła.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl






wtorek, 23 kwietnia 2024

WOLNY DZIEŃ

Cisza rwie z głowy kiełkujące myśli.

Niektóre nawet nie zdążą wyrosnąć.

Może choć jedna w słowie mi się ziści

Logicznie, jasno, dosadnie i prosto.


Na klawiaturze zastygnięte palce.

Tuż obok kubek zimnej niemal kawy.

Wiatr za oknami w zwiewnej liści halce...

A we mnie pociąg do słów niełaskawy.


Usta się zrosły, oczy śnią na jawie.

Neurony dusi ciała odrętwienie.

Na wyciągnięcie wersów jestem prawie,

Gdy mnie podrywa wnet rozkojarzenie


Niczym niełupka z pomponu dmuchawca,

Co nieważkością całkiem zniewolony

Na zerwanego ze sznurka latawca

Wzór się unosi w świata rożne strony


I podmywany powietrza nurtami

To tu zawiśnie, tam sfrunie, podfrunie...

Już nie dotykam podłoża stopami.

Niosę się lekko w szeleście i szumie.


Otwieram zmysłów okna, drzwi na oścież.

Przeciąg wymiata myśli z mojej głowy.

Serce rozgniata emocje jak moździerz,

By duch do lotów zawsze był gotowy.


Czas się zatrzymał, przestał mieć znaczenie.

To co, że wszystko więdnie i przemija?

Liczy się tylko teraz to istnienie,

Które określa jego żywa chwila.


Spijam więc... spijam przezroczyste soki

Błękitnej toni, co nade mną pluszcze.

Miękko, choć pewnie stawiam w górze kroki.

Schody przede mną wyrastają krótsze.


Niewiele zatem mam wciąż do przebycia.

Po cóż się spieszyć?! - Czasu nie prześcignę.

Dziś mam dzień wolny, więc smakując życia,

Ciało od ziemi odkleję, podźwignę


I się oderwę od codziennych presji,

Zaniedbam wszystkie, szare obowiązki.

Nie będę słuchać narzekań, sugestii -

Mnie nie pociąga w nich horyzont wąski.


Dziś mam dzień wolny, więc na siebie patrzę,

O swoje zadbam wreszcie przywileje.

Mam wszak spojrzenie szersze i to znacznie.

Nie żal mi mleka, jeśli się rozleje.


Daję się ponieść (naiwnie być może)

Tej przyjemności, która mnie otacza,

Która zapomnieć się choć raz pomoże

Na to, co w butach w mą prywatność wkracza.


Niech odrętwienie ciała mnie znieczuli

A pustka w głowie widzieć nie pozwoli,

Że wiatr tańczący dziś w mojej koszuli

Mą duszę nagą obejmować woli


I ją prowadzić piruetem w niebo,

By ta wolnością nieprzytomnie spita

Poczuła w sobie siłę całkiem świeżą

Niczym jutrzenka, co o brzasku świta.


Dziś mam dzień wolny - dziś wypływam w morze

Na tratwie szczerej, dziecięcej ufności

I na kolanie swój zeszyt rozłożę,

Aby dać upust mej płodnej twórczości.


A gdzie popłynę i gdzie zacumuję?...

Niech zadba o to fala pod stopami.

Dziś mam dzień wolny - dziś się nie przejmuję

Zbyt banalnymi, nudnymi sprawami.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia;pl




poniedziałek, 22 kwietnia 2024

W MATNI

Dźwięk klucza w zamku wciąż budzi nadzieję,

Że się samotność wreszcie mną znudziła,

Lecz ta bezczelnie się w me oczy śmieje

Jakby w niej była wręcz nieziemska siła.

Spojrzawszy na mnie wypalonym okiem,

Nogi swe splata i ręce wyniośle,

Siedząc w fotelu naprzeciwko bokiem

Milczy, wręcz krzycząc i wrzeszcząc doniośle,

Aż się w mej głowie łokciami rozpycha

Pustka, co która myśli precz wypiera.

Czuję jak radość w mym sercu usycha

A dusza szaty na piersi rozdziera.


Ref.

Otwieram okno, żeby się ratować

I żeby uciec z piwnicznych pokoi.

To nic, że wcale nie umiem szybować.

Zderzenie z ziemią na pewno mniej boli.

Na parapecie stojąc z stopą w górze,

Rozkładam ręce niczym ptak do lotu

I muszę skoczyć, bo nie mogę dłużej

Znieść samotności niemego bełkotu.



Wpadam w ul rozmów oraz towarzystwa.

Muzyka stara się zagłuszyć smutek.

Wodospadami przelewa się czysta.

Nieważny sposób, lecz istotny skutek.

Dym papierosów wręcz połyka światło.

Jak w gabinecie luster się wnet czuję.

Przede mną jedno z nich w kawałki trzasło,

Reszta szyderczo wokół mnie wiruje.

Nagle się zdaje, że się świat zatrzymał.

Tłum stał się tylko podkładką z kartonu.

Ktoś mnie za rękę w tym momencie trzymał,

Mówiąc, że pora już wracać do domu.


Ref.

Otwieram okno, ażeby wyjść w porę

Żeby się wyrwać z zbyt ciasnych pokoi.

Głęboki oddech dość zachłannie biorę.

Świadomość skoczyć się wcale nie boi.

Na parapecie stojąc z stopą w górze,

Rozkładam ręce niczym ptak do lotu

I muszę odejść, bo nie mogę dłużej

Znieść za plecami huku i bełkotu.


Budzę się w kącie pod spoconym kocem.

Samotność patrzy na mnie z obrzydzeniem.

Zlewają mi się dni, zlewają noce.

Nie wiem, czy jestem już tylko wspomnieniem?

Cisza palcami jak na złość mi pstryka

Rytm spadających minut zapomnienia.

Niesie się echem zegarów muzyka

I mnie wprowadza w dziwny stan omdlenia.

Przykładam skronie do zimnej podłogi.

Zamykam oczy, by snem się wykupić,

Lecz mi pod kocem spacerują nogi

I wbrew mej woli pragną mnie ocucić.


Ref.

Więc patrzę w okno przytłumionym wzrokiem.

Na parapecie gołąb biały siedzi

I łypie na mnie bystrym, wścibskim okiem

I mnie uważnie bez dyskrecji śledzi.

Rozkładam ręce, aby go przytulić.

W nim dostrzegając wreszcie bratnią duszę.

Chyba nie mogę wciąż się w sobie kulić.

Za tym gołębiem poszybować muszę.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




czwartek, 18 kwietnia 2024

EMPATIA

Chcesz kogoś podnieść, lecz wbrew jego woli,

Bo stojąc nad nim, widzisz znacznie więcej,

A on wyraźnie w życiu zmian się boi,

Więc leżąc, w ziemię wbija mocno ręce


I twarzy nie chce odkleić od piachu,

Ażeby w niebo spojrzeć kątem oka

Jakby był ciągle wręcz w panicznym strachu,

Iż Ziemia krążąc, zrzuci go z wysoka.


Próbujesz słowem świat wokół przedstawić,

By mu przybliżyć, co traci bezmyślnie.

Chcesz go na nogi usilnie postawić,

By mógł zobaczyć to, co ty, przejrzyście,


Ale uparcie głową przytakując,

Nawet nie zerknie na dłoń wyciągniętą,

A twą życzliwość drwiną ignorując,

Zaciska w kostkach wiążące go pęto.


Nie możesz patrzeć jak pełza pod butem,

Wijąc się w bólach oraz w bezradności.

Myślenie jego ślepotą zatrute

Jednak nie bierze innej możliwości


Prócz tej, co ślizgać się mu wiecznie każe

Z dniem zachodzącym na karku ugiętym,

Który z przekleństwem wydaje się w parze

Wschodzić o świcie też nieuśmiechniętym.


Trudno ci patrzeć na to poniżenie.

Nie sposób jest się pogodzić z cierpieniem,

W którym się człowiek zatraca szalenie,

Godząc się z własnym, nędznym położeniem.


Nie jesteś jednak w stanie tego zmienić,

Gdyż ten pomocy twej potrzebujący,

Musi się w sobie świadomie odmienić,

By pojąć, że jest jak statek tonący.


Musisz to pojąć, bo w przeciwnym razie

Nań patrząc, cierpieć będziesz nieprzerwanie,

Że los pod nogi ludzi w nędzy kładzie,

Którym, choć pragniesz, pomóc żeś nie w stanie.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 17 kwietnia 2024

KWIECIEŃ NIE ZASZEDŁ

Jeszcze kwiecień nie zaszedł w majowej jutrzence,

A już bzy przekwitają, kasztany się puszą

I dmuchawce jak nici w poprutej sukience

Łyse główki na słońcu z pokornością suszą.


Głóg się pąkiem nie rzucił w wygłodniałe oczy -

Ledwo kucał pod liśćmi białym upierzeniem.

Brzoza zaś, rozpuściwszy swe zielone włosy,

Nie zdradziła się wcale złotym ukwieceniem.


Magnoliami błysnęło jak fleszem w źrenice.

Tulipany, żonkile lekko wychylone

Wbiły w ziemię zaledwie swych liści kotwicę,

A już były z kielichów własnych okradzione.


Pozostały jedynie perłowe stokrotki

Jak obłoki, co które w trawę się wplątały.

Wierzby też pogubiły w biegu bazie kotki.

Wiklinową czupryną wiatr rozczesywały


Jakby w jego kieszeniach rozwianego płaszcza

Chciały znaleźć swą zgubę z pędów pozrywaną.

Cóż, na litość że boską, cudzą rzecz przywłaszcza

Jak pociechę od matki piersi oderwaną?!


Nawet ptaki już za dnia tak nie występują

Jak to było zaledwie kilkanaście wiosen.

Ciszy w echu niemalże całkiem ustępują...

Szelest smutny się niesie z świerków, jodeł, sosen.


Deszcz jak Morchang uderza kroplami w parapet,

Czarnowidztwem swym koniec czegoś opłakując.

Nieba spływa tęsknotą pochmurne poddasze,

Szklane łzy na drobinki maku rozpryskując.


Nagle słońce przedarło się przez kłęb granatu,

Promieniami zroszone ździebła otulając,

I dawało nadzieję tonącemu światu,

Zza chmur, które topnieją, w ich strugach spadając.


Chłód zaś przeszył powietrze, dreszczem porażając

Ciało ciepła spragnione i w kaptur wciśnięte.

Niecierpliwie na wiosnę przy brzegu czekając,

Ujrzał człowiek w oddali jej żagle zwinięte


Oraz wzrokiem zawisnął jak mewy w swym locie,

Zachęcając ją, aby do portu przybiła,

Ale ona w lądowych ów ptaków trzepocie

Jako słońce w zachodzie tylko się rozmyła.


Jeszcze kwiecień nie zaszedł, a już latem pachnie.

Jakaś luka w przyrodzie szczeliną się wdarła.

Nim się lato rozpocznie świat na nowo zaśnie

Na ramieniu jesienni, co zimę wyparła.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



wtorek, 16 kwietnia 2024

COŚ W NAS UMARŁO

Ot, pokolenie egoistów, leni

Snuje się krokiem wiecznie zniewolonym

Kulą u nogi odlewaną z cieni,

Jakby do życia niemal przymuszonym.


Ot, wypalony żar nadziei płochej,

Która się z kolan podnieść nie potrafi

Obojętności przysypana prochem,

Która się żalem w krtani, łkając, dławi.


Ot, generacja skupionych na sobie

Ometkowana zacnymi markami,

Mająca tylko cel reklamy w głowie,

By się wywyższyć drogimi ciuchami.


Ot i narybek wirtualnej matni

Z wybebeszoną duszą pod stopami,

Który by chleba kawałek ostatni

Drugiemu z gardła wyszarpał zębami.


Ot, ślepi, głusi na to, co się dzieje

Oraz od czego ich przyszłość zależy

Póki im żwirem wiatr w oczy nie wieje

I póki sytym się wygodnie leży.


Ot i potomstwo, co wulgaryzmami

Manifestuje swe przeróżne stany,

Kultury jakby brzydząc się słowami,

Których to język zdaje się nieznany.


Ot, twór systemów chorej polityki

Produkującej masę jej służących,

Przez propagandy włączanych guziki

I jak pies wiernie jej aportujących.


Ot i toksyczny odpad psychologii

Dorosłych, którzy dźwigają dzieciństwo,

Kompleksów, które echem antologii

Obecnie w dzieci wpompowują świństwo.


Ot, obraz nędzy i wielkiej rozpaczy

Niemożliwego bycia dziś człowiekiem,

Bo homo sapiens niewiele już znaczy

Dla ssaków sztucznym wykarmionych mlekiem,


Byle się najeść, napić i wydalić,

Później wypocząć w zaciszu domowym,

Talerzem pełnym w mediach się pochwalić

I dobrobytem pięciominutowym,


Byle do siebie, co by to nie było,

Byle nie tracić świętego spokoju,

Byle mieć wszystko, o czym się marzyło,

Zaszczyty łowiąc, nie pracując w znoju,


Byle pocieszyć się krzywdą drugiego,

Na jego zgliszczach swój pomnik postawić,

A jeśli pomóc w imię korzystnego,

To by w pochwałach móc się, bawiąc, pławić -


Przez to codzienność smutkiem przepełniona

I samotnością z dnia na dzień męcząca

Wrasta się bólem w zgarbione ramiona

Tęsknotą za kimś lub za czymś ciążąca.


Natura ludzka jest wyjałowiona

I swym ugorem, zepsuciem się brzydzi,

A w swym nieszczęściu nieuświadomiona

Swojej brzydoty wcale się nie wstydzi,


Dlatego grzęźnie w bagnie tym po szyję,

Łykając własnych ekskrementów trutkę,

Więc człek oddycha, od środka gnije,

Traktując życie jakby nie za krótkie.


Coś w nas umarło... i nadal umiera.

Nic już nie cieszy jak kiedyś cieszyło.

Jakaś nam drzazga cierpieniem doskwiera

Tego, co serce jak balon przebiło.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl