Stoję przed światem całkiem
nieruchomo.
Powieka
nawet nie drgnie mi bezwiednie.
Dokąd
tak pędzi? - tego nie wiadomo
I
nie stwierdzono, czy nawet potrzebnie.
Tak
się pogrążył w szaleństwie obłędnym,
Że
zwykł niczego już nie zauważać.
Goni
jak wariat za czymś, ale zbędnym.
Przestał
już myśleć, dostrzegać, rozważać.
Próbuję
piórem gdzieś tam znalezionym
Na
czole świata wyskrobać znaczenie.
Ten
się wydaje jednak niewzruszonym
I
pustym dzwonem wszem głosi milczenie,
Strasząc
z wieżyczek miast w chaosie zgiełku
Ptaki
marzące o podbiciu nieba,
Co
są trzymane jak latawce w pęku -
A
tak w obłoki wzbić się przecież nie da.
Szarpią
się zatem ściskane za ogon.
Trzepią
skrzydłami, z których lotki lecą.
Świat
na nie patrzy bez litości, wrogo...
A
te się pierzem śnieżnobiałym świecą
I
rozsypują niczym Mleczną Drogą,
Której
nie straszne zamęty ciemności.
Tylko
nieliczni dostrzec blask jej mogą,
Będący
szlakiem ku lepszej przyszłości.
Resztę
pochłonął świat przyziemnej chuci...
Instynkt
zagłuszył rozum oraz serce.
Trupa
pod płotem już nic nie ocuci,
Co
sprzedał siebie za obol w swej ręce.
Warkot
silników oraz opon tarcie,
Chemiczny
zapach toksycznej przestrzeni,
Wyjałowione,
rakotwórcze żarcie
I
garście leków chowane w kieszeni,
Samotność,
która sztucznie się uśmiecha.
Ból,
co agresją daje znać o sobie,
I
wstrzykiwana kłamstw nędzna pociecha,
Życie
krzyczące z piachem w ustach w grobie...
Stoję
przed światem nim zdegustowana.
Zamykam
przed nim drzwi i okiennice.
Nie
padnę nigdy przed nim na kolana
I
się nim nigdy - wiem to! - nie zachwycę.
Tęsknię
za ciszą, która mi pozwoli
Pod
stopą poczuć realne korzenie,
Co
się wrastają w mą duszę powoli
I
pobudzają wszechstronne myślenie,
Które
nad głową jak korona drzewa
Szepcze
szelestem, szumem oraz świstem
I
ptasim trelem krystalicznie śpiewa
Lub
się podrywa w przestrzeń wiatru gwizdem.
Chcę
samotności, co mnie wyprowadzi
Na
oceany bezkresnej zieleni.
Krok
niczym fala kamienie wygładzi
I
wejdzie w przypływ, co się śniegiem mieni
Aż
mnie pochłoną perłowe głębiny
Zasp,
co na których będę dryfowała
I,
leżąc w puchu zimowej pierzyny,
Będę
na gwiazdach gwiazdy podziwiała,
Czując
jak wszechświat w me ciało się wrasta
A
ja orbitą zegara w nim krążę
I
w nim jak masa rosnącego ciasta
Wszystkie
składniki życia w sobie wiążę
Pod
wpływem ciepła wibracji powietrza
Co
się pode mną unosi sprężyście
Stanem,
przez który wydaje się lżejsza
I
w którym patrzę na siebie przejrzyście...
Jestem
zmęczona światem za mym oknem
Rozcierającym
szczękami układów
Ludzi
budzących w sobie, co okropne,
Grzęznących
w bagnie współczesnego ładu,
Który
tożsamość w człowieku zabija,
Prawa
natury sobie uzurpując!
Łeb
pusty dźwiga bezkręgowa szyja,
Ideologii
idiotów wtórując.
Gardzę
tym światem i pragnę wolności,
Nie!!!
tolerancji, co jest przyzwoleniem
Na
wypaczenia, objawy podłości
I
homo sapiens wręcz wynaturzeniem.
Brzydzę
się światem, w którym to sumienie
Padlinożerne
ptaki obskubują,
Kiedy
miedzianą gotówką kieszenie
Niczym
wisielca na śmierć je skazują.
Nie
chcę być z tymi, którzy z krwią na dłoniach
Ciągle
udają, że nic się nie dzieje,
Którym
się potem skrapla strach na skroniach
A
niema gęba błazeńsko się śmieje.
Zamykam
okna oraz drzwi na spusty,
By
to zepsucie we mnie się nie wżarło.
Na
stronach książek śledzę druk ich tłusty,
Smakując
życie, co w nich nie umarło.
grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl