Stojąc pod brzozy z brzozami spleceniem
Jak pod palcami dłoni przy modlitwie,
Chłonę jej złota koron rozprószenie...
Czekam, aż bursztyn ciało me przeniknie,
Spływając deszczem jak miodu kroplami
Z gałęzi w niebo się wspinającymi
I ów szelestu, i szumu strugami
Liści wokół mnie dźwięcznie tańczącymi,
Porwie mnie w przestrzeń, więzy rozrywając,
Bym się uniosła jak piórko na wietrze,
A ja, żadnego ciężaru nie mając,
Wchłonę się cała przeźroczem w powietrze,
Wir pod stopami tylko zostawiając
Pożółkłych liści, które karuzelą
W ziemię się niemal zbutwiałą wwiercając,
W błękit wzbić ciało moje się ośmielą
Jako rakietę w kosmosu bezkresy,
W spirale świateł, w girland roziskrzenie...
Słyszę jak dzwonią liście brzękiem kiesy...
Gubią miedziaki dziurawe kieszenie -
Spadają blaszki w bilonu kolorze.
Trzask ich ogonków mlaszcze w ciszy echem.
Szarość słomiana w snów parcianym worze
Idzie ulicą, kłócąc się z pośpiechem.
Wilgoć drży łzami, co na parapecie
Stygną obficie rosą zaśniedziałą.
Światło słoneczne w chmur burym berecie,
Którego za dnia jest jednak za mało,
Snuje się cieni szlem owinięte
Niczym poeta błądzący w obłędzie,
Co na kryzysu złapał się przynętę
I za natchnieniem biega wzrokiem wszędzie.
Zamykam oczy i... wiatr mnie opływa...
Jestem jak ryba, lecz pod prąd płynąca.
Lat mi z dnia na dzień wcale nie ubywa -
Ciało zachodzi... dusza jest wschodząca,
Więc choć włosy siwizny nie brzydzą,
Wewnątrz się budzę nieustannie dzieckiem,
Z czego w mym domu lustra podle szydzą,
Że się zestarzeć nie umiem, bo nie chcę.
