Za piecem kaflowym wypalam
naczynia,
Które ozdabiam różnorodnym wzorem.
Nie dbam wszak o to jakaż to
przyczyna
Losem mnie pchnęła pod ten piec z
humorem.
Mam dach nad głową, ciepły kąt i
strawę,
Ciszę, co tuli mnie do snu jak
matka.
Zegar przelicza godziny łaskawe,
Chociaż pogoda różna jest jak
kratka.
Wszyscy gdzieś pędzą w zaprzęgu
goryczy
I ziemia dudni pod galopem strasznym.
Każdy wciąż szuka bezcennej
zdobyczy
I świat się dla nich wydaje za
ciasny.
A, ja mam spokój co chrupie gałęzie
I trzaskiem ognia rozsiewa
marzenia,
I zapach chleba, który pachnie
wszędzie,
I słodko kwaśną nutkę zamyślenia…
Obok mi wzdycha pies śpiący w
koszyku,
A na poduszkach kot mruczy leniwie
I za kominem w maleńkim
świerszczyku
Dźwięczy muzyka jak śpiew na
pianinie.
Za oknem płoty z maków, tulipanów,
Co motylami przystrajają głowy
A na poddaszu pośród bałaganu
Snem dnia czuwają puchacze i sowy.
Jesienią wiatr, co w deszczu
moknie,
Pod parasolem pajęczyn się chowa
I spaceruje roztańczonym krokiem,
Jakby szalona była jego głowa.
Zimą się okna w witraże przemienią
I srebrną bielą rozprzestrzenią
światło
I iskrą mrozu noce rozpromienią,
Gdyby dokoła wszystko inne zgasło.
A, wiosną, latem w pnączach i
powojach,
Gdy melancholia w radości
przyblaknie,
Żywica zalśni w drzew złocistych
słojach
I miodem igieł świeżutko zapachnie.
Czegoż mi więcej na co dzień
potrzeba?!,
Gdy to, co duszy skrzydłami się
zdaje,
Każdą minutą wznosi mnie do nieba
I wciąż wzbogaca, choć wiele nie
daje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz