Wyobraziłam sobie, że mnie nie ma…
Chodniki popłynęły politurą
deszczu.
Parasole uśpione od niechcenia
Zamarły nad ziemią w powietrzu.
Ciężkim tonem fortepianu ciszy
Krople drażnią stukotem skupienie.
Nikt już głosu mego nie usłyszy…
Dla niewielu stanę się
wspomnieniem.
Powrócę czasem kartonowym wejściem,
W którym drzemią zdjęcia i zapiski.
Będzie ciężko godzić się z
odejściem,
Kiedy zapłacze nade mną ktoś
bliski.
Kubek żalu trzymam w obu dłoniach,
Gdy pomyślę o tym, co przede mną.
Myśl ta szepce goryczą na
skroniach,
Budząc lękiem podświadomość senną.
Wyobraziłam sobie, że mnie nie ma…
W sekretarzyku zatrzaśnięte słowa
Powtarza echem cisza głuchoniema,
Od której pęka szklanym dźwiękiem
głowa.
Płótna czekają w wiecznym
zaniedbaniu
Na kosmyk farby, na pieszczotę
pędzla,
A na karteczkach w lekkim
zamieszaniu
Zastyga bólem kompozycja wiersza.
Tak wiele jeszcze powinnam wykonać,
Urzeczywistnić mnóstwo obowiązków
I jeszcze mocniej, bardziej winnam
kochać
Pomimo potknięć poplątanych pląsów.
Zaglądam w głębie kobiecej źrenicy
Jako kochanka, żona, matka, córka…
Nic oprócz serca w życiu się nie
liczy,
Więc pycha skubie w gniewie złote
piórka.
Wyobraziłam sobie, że mnie nie ma…
I czas zatrzymał zegara wskazówki,
Zastygł w bezruchu mimo
przeznaczenia,
Łaskocząc papier opuszkiem stalówki
I zapisując wszelakie wyznania,
Z których się nagle dusza obnażyła…
Tak mam niewiele do swego
rozstania,
Bo nie wiem przecież, ile będę
żyła?
Usiadłam z kubkiem w dłoniach na
kanapie
Błądząc strużkami po szyby
przezroczu
I obserwując wodę, która z nieba
kapie…
Nie wiem, czy deszczem… czy łzą z
moich oczu?
A, obok ona w wyblakłej sukience
W kościstej, suchej, zwiędniętej
posturze.
Trzyma palcami porośnięte ręce.
Wpatruje we mnie oczodoły duże.
Wyobraziłam sobie, że mnie nie ma…
Poznałam wartość codziennego życia
I nagle wszystko, co tworzy
dylemat,
Nie miało dla mnie już nic do
ukrycia.
Banalne rzeczy na sznurek prostoty
Jak drogocenne perły nawlekałam.
Znowu do życia nabrałam ochoty
I znów na nowo siebie pokochałam.
Nic już nie miało pierwotnego
kształtu,
Pierwotnej barwy pozbawionej
blasku.
Coraz uważniej przyglądam się
światłu
I czerni, która pęka tym światłem o
brzasku.
Z każdą zadumą dojrzewam,
rozkwitam,
Z każdym westchnieniem
nostalgicznym.
Każdy dzień wdzięcznie i radośnie
witam,
Choćby miał być dniem smutnym,
przykrym.
Wyobraziłam sobie, że mnie nie ma…
Tak siebie widzę nawet bardzo
często
I choć to nie jest najciekawszy
temat,
Dostrzegam w jego melancholii
piękno,
Doceniam każdy ułamek sekundy
I uszczęśliwiam duszę drobnym
gestem.
Kocham obłoki i gradowe chmury
I jestem wdzięczna, że po prostu
jestem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz