Pola wokół przestworem spokojnym
Zalewają ziemię oceanem ciszy.
Szelest traw czasem niepokorny
Drży, gdy płoche echo w oddali
usłyszy.
Słońce na te przestrzenie rozpływa
się żarem,
Chociaż niekiedy wcale na nie nie
wygląda.
Idę prosto przed siebie z radością
lub żalem
I cierpię na bezsenność, gdy noc
bywa chłodna.
Ścieżka przede mną pełznie bez
końca, litości…
Jakby przed każdym krokiem z lękiem
uciekała.
Usta zrośnięte niemo uczuciem
suchości,
Bo dusza dźwigać wody ze sobą nie
chciała.
Pocisk dźwięku przyjemnie w
obłokach szybuje
Na skrzydełkach skowronka niczym na
szpileczkach.
Noga za nogą wówczas żwawiej
maszeruje
Jakby w lekkości tańca, w
spontanicznych pląsach.
Wahadłem zegar przesuwa wschody,
zachody,
Ociera się o ziemi poorane czoło.
Z dobą topnieje ciało, człek coraz
mniej młody
A wciąż idzie i idzie, jakby mu się
chciało.
Przekartkował wiatr bielą
błyszczące obłoki,
Sypnął ziarnem ptactwa garścią od
niechcenia…
Z godziny na godzinę słabną w
marszu kroki.
Samotność niesie na plecach tobołek
milczenia
I drepcze obok spokojna,
przygarbiona nieco,
Podnosząc niekiedy w górę
zatroskane oczy.
Źrenice jej gwiazdami srebrzystymi
świecą
A złotem błyszczą w słońcu
posiwiałe włosy.
Wtem z głębi kwiecistej wynurza się
drzewo
Z rękoma wzniesionymi w niebo
modlitewnie.
I liście i nadzieja, które pachną
świeżo,
Szepczą do ucha cicho, że iść jest
potrzebnie.
Siadam w cieniu i chłodem otulam
ramiona,
Kroplami orzeźwienia zraszam nieme
usta.
Odpocznę, bowiem ciało z
przemęczenia kona
I głowa od myślenia się wydaje
pusta.
Samotność obok przysiadła na kloszu
spódnicy,
Błądząc w konarach drzewa wzrokiem
ciekawości.
Półszeptem coś bez ustanku wylicza
i liczy,
Głaszcząc me włosy dłonią uśpionej
senności.
W podróży jest człowiek bez końca,
choć czasami ziewa
I pragnie się gdzieś schować przed
światem bezpiecznie.
Jak to dobrze, że Pan Bóg
powymyślał drzewa –
Lepiej pod parasolem, gdy jest zbyt
słonecznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz