Rozczesałam snu włosy siwe i kruche
Na błękitnych skroniach,
odsłaniając czoło.
W oczach widać było tę jesienną
pluchę,
Chociaż padać w nocy na pewno
przestało.
Krzewy palcami dłoni żebrzących o
słońce
Milczą uparcie nagie, skostniałe,
zmarznięte…
Tęsknię za dniem, w którym ptaków
setki, tysiące
Czyniły owe dłonie swoim śpiewem święte.
Drzewa swą bezwstydnością w
ramionach lubieżnych
Wiatru, które je pięści pocałunków
siłą,
Zdają się niekiedy w gałęziach
swoich gniewnych
Tęsknić za tym, co wiosną pięknie je
stroiło.
Kałużami zaszklone trawniki wciąż
toną,
Uginając się cicho pod ciężarem
wody…
Kiedy znowu kwiatami złociście
zapłoną,
Płynąc miodem nektaru dla życia
osłody?
Tak mi trzeba nad ranem pootwierać
okna,
By zaprosić dzień ptaków
rozśpiewanym głosem,
Będę wtedy też w deszczu, lecz
wzruszenia, mokła…
Czy aż tak wiele pragnę, czy o
wiele proszę?
Piękna jesteś jesieni o zimowej
porze,
Choć odsłaniasz świat cały w
kościstej nagości,
Dzięki tobie wszak wszystko
człowiek pojąć może
Doceniając kruchość nietrwałej
codzienności,
Dzięki tobie nabiera szacunku do
życia,
Banałami się cieszy, drobiazgi
gromadzi
I poznaje, że mało potrzeba do
szczęścia,
Kiedy radość łzy gorzkie słodyczą
łagodzi.
Czekam więc cierpliwie na pąki
listowia,
Na kwiat, co ożywi kiełkującą trawę,
Słońce, co się wzniesie niczym dumna
głowa,
Ptaków rozśpiewanych przeszczęśliwą
wrzawę…
Czekam, bowiem plucha odejść niegotowa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz