Usiadła sobie śmierć na kamieniu
Pod złoto-białym woalem nieba
I w lekkim myśli rozkojarzeniu
Żuła cierpliwie kawałek chleba.
„I po cóż Tobie – myślała sobie –
Zdało się tworzyć tyle pięknego.
Toż to się przecież nie mieści w
głowie
Świat ten okradać z tegoż
wszystkiego.”
I na te słowa Pan Bóg się gniewnie
Do śmierci taką mową odzywa –
„Ty się tym martwisz, lecz
niepotrzebnie.
Ty prowadź do mnie tych, których
wzywam.
Człowiek zawinił, więc jego karzę
Sprawdzianem twardym, ale koniecznym.
Ty zrobisz wszystko, co ci
rozkażę.
Świat?... moje dzieło, mój
podopieczny,
Więc mogę zrobić to, czego
pragnę,
Co swą mądrością uznam za dobre.
Zbawionym tylko odkryję prawdę –
Wtedy okażę swe serce szczodre.”
„Może byś jednak – śmierć zagaduje –
Wdzięczność okazał za moją pracę.
We dnie i w nocy Ci usługuję.
Kiedy zapłatę za to zobaczę?
Człowieka karzesz, lecz mnie?!,…
dlaczego?
Zostaw mi drzewa, ptactwo i
kwiaty.
Tobie nie trzeba tego
wszystkiego,
Wszak jesteś Panem w Sobie
bogatym,
A mnie się przyda taka zapłata.
Czasem popatrzę w przyrody oczy…
Byłabym damą całego świata,
Która Cię wielbi we dnie i w
nocy.”
Pan Bóg się tylko pod nosem śmieje
I głową kiwa w rytm zaprzeczenia,
Gdy się z ust śmierci wielki żal leje,
A w nim natury ludzkiej marzenia.
„Idź lepiej śmierci – Pan Bóg ją prosi –
Za wzgórza lipą, brzozą zdobione.
Tam jest mężczyzna, co zboże
kosi.
Serce już jego życiem zmęczone.
Czas jest ku temu, by zamknął
oczy,
Choć w domu czeka nań stara
matka.”
„Daj mu – śmierć prosi –
dotrzymać nocy.
Wnet go zabiorę, jak zgasną
światła.”
Pan Bóg w zadumie zmrużył powieki.
Brwi lekko ściągnął w zastanowieniu.
„Plan twój od mego strasznie
daleki.
Po cóż mam zwlekać w jego
spełnieniu?”
„Pozwól by matkę starą pożegnał,
By ją zapewnił, że będzie zdrowy
I krzyżem jeszcze ciało
przeżegnał
I odszedł, kiedy będzie gotowy.”
„Przed nim wszak całe życie jest
na to,
By sprawy wszystkie uporządkować.
Czemu mam zgodę wyrazić na to?
Czemuż człowieka mam się litować?
On mi niewierny, wobec mnie
grzeszny.
Jak czegoś pragnie, to prosić
umie
I nawet czasem bywa stateczny,
Tylko że zasad on nie rozumie
Lub też przekłada na korzyść
swoją,
Chytrze się śmiejąc w mrocznym
ukryciu.
Żongluje także cierpliwością
moją,
Jakby miał wiecznie zostać przy
życiu.
Nie. – ręką macha Pan Bóg zmęczony –
Nie dla mnie gierki, nudne
zabawy.
Jestem człowiekiem troszkę
znużony.
Dlań dziś nie będę wcale łaskawy.”
„Lecz pomyśl Boże – śmierć
wdzięcznie prosi –
Któż jego stworzył z taką
słabością?”
Pan Bóg z podziwem brwi Swe
unosi,
Zerkając na śmierć z
pobłażliwością.
„Nie jesteś głupia śmierci
kochana,
Lecz mimo tego cię nie posłucham.
Taka jest wola Władcy i Pana,
A na spowiedzi człeka wysłucham
I wynagrodzę, gdy się okaże,
Że serce dobre, natura płocha,
Lecz!, jeśli podły, to go ukarzę
I niech przez wieczność wzdycha i szlocha.”
Śmierć
więc ruszyła za pierścień wzgórza
I białą
szatą z zieleni bujnej
Jak
Afrodyta z mórz się wynurza
W koronie
słońca niezwykle strojnej.
Człowiek
oniemiał na zbożu dłoni,
Ale po
chwili porzucił kosę.
Chłopina
uciekł, a śmierć go goni,
Gubiąc na
ziemi swe stópki bose.
Uciec?!...
Na pewno jej nie ucieknie.
Kiedyś
nastąpi jego Tu – Teraz.
Starania
wszelkie – prace kalekie,
Które w
kruchości konały nieraz.
„Spójrzże człowieku!, – śmierć rozkazuje –
Że się nie schowasz przed przeznaczeniem.
Mapę ci słowem wnet naszkicuję,
Byś się mógł cieszyć swym wybawieniem.
Nie będziesz musiał ciężko pracować,
Martwić się ciągle o kromkę chleba.
Zamknij więc oczy. Trzeba się poddać.
Wszak odpoczynku tobie potrzeba.”
Człowiek
powietrza zaczerpnął strumień.
Znowu
ucieka prosto przed siebie
I ciągle
biegnie, bo nie rozumie,
Że już
nie żyje, że jest już w niebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz