środa, 17 stycznia 2018

KOSTUCHA

Usiadła sobie śmierć na kamieniu
Pod złoto-białym woalem nieba
I w lekkim myśli rozkojarzeniu
Żuła cierpliwie kawałek chleba.

„I po cóż Tobie – myślała sobie –
Zdało się tworzyć tyle pięknego.
Toż to się przecież nie mieści w głowie
Świat ten okradać z tegoż wszystkiego.”

I na te słowa Pan Bóg się gniewnie
Do śmierci taką mową odzywa –
„Ty się tym martwisz, lecz niepotrzebnie.
Ty prowadź do mnie tych, których wzywam.

Człowiek zawinił, więc jego karzę
Sprawdzianem twardym, ale koniecznym.
Ty zrobisz wszystko, co ci rozkażę.
Świat?... moje dzieło, mój podopieczny,

Więc mogę zrobić to, czego pragnę,
Co swą mądrością uznam za dobre.
Zbawionym tylko odkryję prawdę –
Wtedy okażę swe serce szczodre.”

„Może byś jednak – śmierć zagaduje –
Wdzięczność okazał za moją pracę.
We dnie i w nocy Ci usługuję.
Kiedy zapłatę za to zobaczę?
Człowieka karzesz, lecz mnie?!,… dlaczego?
Zostaw mi drzewa, ptactwo i kwiaty.
Tobie nie trzeba tego wszystkiego,
Wszak jesteś Panem w Sobie bogatym,

A mnie się przyda taka zapłata.
Czasem popatrzę w przyrody oczy…
Byłabym damą całego świata,
Która Cię wielbi we dnie i w nocy.”

Pan Bóg się tylko pod nosem śmieje
I głową kiwa w rytm zaprzeczenia,
Gdy się z ust śmierci wielki żal leje,
A w nim natury ludzkiej marzenia.

„Idź lepiej śmierci – Pan Bóg ją prosi –
Za wzgórza lipą, brzozą zdobione.
Tam jest mężczyzna, co zboże kosi.
Serce już jego życiem zmęczone.

Czas jest ku temu, by zamknął oczy,
Choć w domu czeka nań stara matka.”
„Daj mu – śmierć prosi – dotrzymać nocy.
Wnet go zabiorę, jak zgasną światła.”

Pan Bóg w zadumie zmrużył powieki.
Brwi lekko ściągnął w zastanowieniu.
„Plan twój od mego strasznie daleki.
Po cóż mam zwlekać w jego spełnieniu?”

„Pozwól by matkę starą pożegnał,
By ją zapewnił, że będzie zdrowy
I krzyżem jeszcze ciało przeżegnał
I odszedł, kiedy będzie gotowy.”

„Przed nim wszak całe życie jest na to,
By sprawy wszystkie uporządkować.
Czemu mam zgodę wyrazić na to?
Czemuż człowieka mam się litować?

On mi niewierny, wobec mnie grzeszny.
Jak czegoś pragnie, to prosić umie
I nawet czasem bywa stateczny,
Tylko że zasad on nie rozumie

Lub też przekłada na korzyść swoją,
Chytrze się śmiejąc w mrocznym ukryciu.
Żongluje także cierpliwością moją,
Jakby miał wiecznie zostać przy życiu.

Nie. – ręką macha Pan Bóg zmęczony –
Nie dla mnie gierki, nudne zabawy.
Jestem człowiekiem troszkę znużony.
Dlań dziś nie będę wcale łaskawy.”

„Lecz pomyśl Boże – śmierć wdzięcznie prosi –
Któż jego stworzył z taką słabością?”
Pan Bóg z podziwem brwi Swe unosi,
Zerkając na śmierć z pobłażliwością.

„Nie jesteś głupia śmierci kochana,
Lecz mimo tego cię nie posłucham.
Taka jest wola Władcy i Pana,
A na spowiedzi człeka wysłucham

I wynagrodzę, gdy się okaże,
Że serce dobre, natura płocha,
Lecz!, jeśli podły, to go ukarzę
I niech przez wieczność wzdycha i szlocha.”

Śmierć więc ruszyła za pierścień wzgórza
I białą szatą z zieleni bujnej
Jak Afrodyta z mórz się wynurza
W koronie słońca niezwykle strojnej.

Człowiek oniemiał na zbożu dłoni,
Ale po chwili porzucił kosę.
Chłopina uciekł, a śmierć go goni,
Gubiąc na ziemi swe stópki bose.

Uciec?!... Na pewno jej nie ucieknie.
Kiedyś nastąpi jego Tu – Teraz.
Starania wszelkie – prace kalekie,
Które w kruchości konały nieraz.

„Spójrzże człowieku!, – śmierć rozkazuje –
Że się nie schowasz przed przeznaczeniem.
Mapę ci słowem wnet naszkicuję,
Byś się mógł cieszyć swym wybawieniem.

Nie będziesz musiał ciężko pracować,
Martwić się ciągle o kromkę chleba.
Zamknij więc oczy. Trzeba się poddać.
Wszak odpoczynku tobie potrzeba.”

Człowiek powietrza zaczerpnął strumień.
Znowu ucieka prosto przed siebie
I ciągle biegnie, bo nie rozumie,
Że już nie żyje, że jest już w niebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz