W strugach
przydrożnych latarni wirują liście,
Jakby garścią
sypane przez anioły w drzewach.
Echem w
przestrzeń się senną wznoszą uroczyście
Błagalne i
chwalebne tony w ptasich śpiewach.
Świat się z
kolan nie podniósł i przed Sakramentem
Otoczonym
świecami uśpionego nieba
Śle do Stwórcy
swe Jutrznie zmysłom niepojęte
I przyjmuje na
dłonie srebrny okruch chleba,
Który ogniem
piekarni unosi się w górze
Dojrzewając w
płomieniach zakwaszoną mąką,
Okrywając się
skórką podobną purpurze
I spękaną jak
ziemia, kiedy jest gorąco.
W tym momencie
Komunii milczeniem zamiera
Wszelkie Boże
stworzenie świadome niższości,
Które wzrokiem
nieśmiałym w niebiosa spoziera,
Prosząc
szeptem szelestów o łaskę Miłości.
Pod
strumieniem latarni przechodzę w zachwycie,
Delektując się
każdą kropelką sekundy,
Odkrywając na
nowo jak piękne jest życie
Pozbawione
ludzkiego obłędu obłudy.
W podniesieniu
się słońca zastygam wbrew woli,
Obserwując
łupinę pękającą światłem,
Które za
horyzontem pęcznieje powoli,
Otwierając
powiekę ciemności nad światem.
Wdech
rześkiego powietrza skropionego rosą
Uwalnia w
mojej duszy gołębicę w locie.
Zdaje mi się,
że stoję na chodniku boso,
Bo mgiełka
świeżości spływa po mnie w łoskocie.
Później wracam
do domu, jakby odmieniona
W tym porannym
spacerze widząc coraz więcej,
Bowiem jestem
wbrew nędzy szczerze wyróżniona –
Świadoma, że
stworzyły mnie wszak Boże ręce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz