W lawinach
smutków oraz trosk przyziemnych,
Gdy wiadra
pełne goryczy dźwigałam,
Podczas snu
swego w godzinach bezsennych
Jedną nadzieję
wolności widziałam
I jedno
wyjście z sytuacji przykrych,
Które czasami
zasłania pokrywka,
Odcinająca
szczęście od spraw zwykłych,
Zamykająca
mnie w ścianach słoika –
Księżyc, co
zdawał się zdradzać szczelinę,
Przez którą
mogłam uciec z tego świata.
Musiałam tylko
odnaleźć drabinę,
Co niebo z
ziemią szczeblami zeswata,
Więc w mym
dzieciństwie, gdy mi było ciężko,
Patrząc przez
okno na opłatek światła,
Robiło mi się
nadzwyczajnie lekko,
Choć
rzeczywistość tę lekkość mi kradła,
I dziś, choć
jestem dojrzałą kobietą,
Patrzę na
księżyc z równym rozrzewnieniem
I gdy przez
życie nie płynie miód, mleko,
Wzbijam się w
niebo z tym samym pragnieniem,
Aby przez
lufcik okrągłej jasności
Uciec od tego,
co mnie wszem otacza,
Od przygnębienia
zgorzkniałej szarości
Do stanu, w którym
granice przekracza
Wolność od bólu
zatrwożonej duszy,
Radość, co wznosi
się w górę latawcem,
Beztroska, która
z nieba śniegiem prószy,
Zmartwienie, które
kruszy się dmuchawcem.
Nie mogę jednak
wyrwać się z uwięzi,
Bo nie znalazłam
drabiny do nieba.
Czas gdzieś na
oślep z okrutnością pędzi,
A los się na mnie
wciąż dąsa i gniewa,
Lecz kiedyś znajdę
tę drabinę moją
Wejdę po szczeblach
do samego nieba.
Zmysły się moje
tą nadzieją poją,
Więc mi niczego
więcej nie potrzeba.
Zbliżę się wreszcie
do sierpa jasności
I właz odsunę,
co księżyc zasłania,
A przez ten otwór
niebiańskiej jasności
Przejdę do szczęścia
bez chwili wahania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz