Uśpione niebo w kwiatach bawełny
Porozczesanych jakby w pośpiechu
Wisi nade mną a ruch bezsenny
Jakby puch w kłębach wyciskał z miechu
Rozciąga szczotką swych drogowskazów
Kosmyki bieli w szarym kolorze,
Czerń granatową raz koło razu
Zdobiąc pasmami o płowym wzorze
Chmur, w których drzemie rozkosznie niebo,
Świtu za progiem nie dostrzegając,
A przysłuchując się ciszy śpiewom,
W ów chmur hamaku wciąż się huśtając
Jakby się słońce opóźnić miało
Albo w ogóle się nie pojawić.
Latarń się światłem wszem rozpadało.
W strugach się złotych przyszło mi pławić,
Przez co ćmy w kroki się me wplątują
Jakby do tańca mnie zapraszały.
Cienie konduktem wokół się snują,
W których jasności aż pociemniały,
Spod powiek latarń się wychylając
Miodową strużką aury na ziemię
A w różne strony się rozpływając,
Nierównomierne tworząc promienie,
Zdają się wsiąkać w ciemność bezkresną,
Bowiem znikają nią rozrzedzone...
Noc się wydaje przez to stateczną.
Jej wdzięki nie są wszak narażone
Na dzień, co (chyba?) już się rozpoczął,
Jako zegary wszem sugerują,
Chociaż się stopił leniwie z nocą,
Przez co ciemnice wciąż spacerują
I mnie mijają w drodze donikąd,
Gdzie się wybrałam o wczesnej porze.
Zniknął bez wieści wschodu horyzont,
Więc się z pieleszy wyrwać nie może
Słońce, którego nie zapowiada
Niebo w głębokim śnie pogrążone,
Które na później, widzę, odkłada
Dnia przebudzenie bardzo spóźnione.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz