Życie się toczy jak z dnia na dzień torem
Przebudzeń ze snu punkt o wschodzie słońca
Swobodnie, chociaż niekiedy z oporem,
Gdy oko marzeń nie dostrzega końca,
I rytuałem codziennej rutyny
Rwie niedościgle ku słońca zachodom.
Ot, tak po prostu... bez jakiejś przyczyny,
Która by była dla życia nagrodą.
O świcie pachnie świeżymi bułkami,
Parzoną kawą, miodem lub cytryną,
Mlekiem z kakao oraz powidłami...
Późnym wieczorem jak wytrawne wino.
Za dnia zaś w zgiełku, pośpiechu i stresie
Umyka często jak woda przez palce.
Nurt wręcz szaleństwa w obłędzie je niesie
Niczym topielca, który poległ w walce
O sprawy błahe wartości koszuli,
Portfela, butów zniszczonych tyraniem
I o samotność, co człowieka tuli
Jakoby matka zmęczona kochaniem.
Stojąc przy oknie, życiu się przyglądam,
Które zza szyby również na mnie patrzy
Jakby czekało, czego dziś zażądam?,
Aby rozeznać, ileż dla mnie znaczy?...
A ja w kąciku ust krzykiem milczących,
Uśmiech skrywając przed mroczną obawą,
Dałam mu w oczach ludzi konających
Jak bydło w spędzie nazywanym Gazą.
Życie się nagle w górę poderwało
Jakoby gołąb lękiem uszczypnięty,
W którego piersi serce kołatało
Piraniom dane, lecz w formie przynęty.
Po chwili jednak, kiedy ochłonęło,
Przylgnęło czołem do mojego okna.
W źrenicach moich cierpieniem płonęło.
Twarz jego deszczem przygnębienia mokła.
Dłoń przyłożyłam do dłoni za szybą,
Którą się życie wsparło, z bólu mdlejąc.
Inni gaśnięcia ów życia nie widzą,
Obojętnością upici się śmiejąc?!
Z nóg mnie podcięło - padłam na kolana,
Chcąc z ziemi podnieść rozpłakane życie,
By godność jego przez ludzi zbesztana
Była nareszcie czczona należycie,
A w tym momencie echo pobrzmiewało
Złowieszczą wieścią o krwawej przyszłości,
Aż grozą z wszech stron upiornie powiało,
Ciskając w oczy żwirem bez litości,
Bo oto władnym głupcom tego świata
Myśl zaświtała o kolejnej wojnie,
Co dla nich z zyskiem korzyści się swata
Będącym łupem zdobywanym zbrojnie
Rękoma osób zmuszanych do rzezi,
Obserwowanych przez prowokatorów,
Których to grono zacne dumnie siedzi,
Czyniąc z nas wbrew nam krwiożerczych potworów,
Co jak z łańcucha spuszczona wścieklizna
Po kostkach kąsa zaszczute nią życie
Cuchnące wówczas śluzem jak zgnilizna
Mająca z trupów chlupiące podszycie...
A gdyby nikt się z nas z miejsca nie ruszył
Na przekór panom tego żądającym,
Gdyby rozkazy pragnieniem zagłuszył
Bycia człowiekiem, lecz umierającym
Z powodu wieku i kolei losu,
Nie zaś od kuli czy odłamków bomby...
Niech wreszcie prawo ma dzisiaj do głosu
Nie! larum, które dźwiękiem pustej trąby
Wzywa do boju masy zastraszane,
Ale sumienie o czystość dbające!
O, życie, podle wręcz niedoceniane
I poniżane, przed śmiercią klęczące,
Chciałabym wesprzeć cię na mym ramieniu,
Byś się jak zachód słońca zakończyło,
Jak sen w ostatnim i błogim westchnieniu,
Nie! odebrane zaś brutalną siłą...
Dajże nam, Boże, cieszyć się pokojem
Pachnącym chlebem i cieplutkim mlekiem!
Niech nam powieki opadną spokojem,
Gdy śmierć zawita do drzwi, ale z wiekiem,
I się rozsiądzie przy łóżku zmęczona
Członkami ciała, co stare w niemocy
Otula nocy bezkresnej zasłona,
Czekając, aż się zamkną same oczy.

😌😌😌🙏 Jędrek
OdpowiedzUsuń