czwartek, 15 kwietnia 2021

JAK TRWOGA, TO DO...

Był człowiek, co w naukowych tytułach opływał,

Więc swą wiedzą i pychą Pana Boga zbywał.

Wierzył bowiem w swe racje i w swe przekonania,

Adresując do Stwórcy ton szykanowania,

W którym wszem wobec prawił swoje komentarze

Przeczytanych fragmentów, co też Pismo każe.

W towarzystwie go wszyscy, niczym Boga, czcili

I wbrew swym wątpliwościom brawo żwawo bili,

Bojąc się mu sprzeciwić czy uwagę zwrócić,

Gdyż mógłby się obrazić i od nich odwrócić,

Więc go adorowali, pychę w nim hodując

I we wszystkim bezmyślnie, i zgodnie wtórując.

Nawet kiedy obrażał kogoś bez skrupułów,

Cieszył się i uznaniem oraz wsparciem tłumów.

Tym sposobem był pewien, że mu wszystko wolno –

Niby pan na salonach, a cham z duszą skłonną

Do innych poniżania i upokarzania,

Do siebie bezwstydnego wszędzie wywyższania.

Szanowny panie docencie, panie doktorze,

Jaśnie wielmożny panie iści profesorze –

Wszystkie zaszczytne zwroty ego łaskotały

I coraz większą pychą dumę pompowały.

Na sympozjach naukowych był autorytetem.

Chętnie dzielił się każdym odkrytym sekretem.

Na bankiety i inne wielkie wydarzenia

Zapraszany był zawsze bez zastanowienia.

Wszyscy jemu się wokół w pas nisko kłaniali

I po dupie ze wstrętem wdzięcznie całowali,

Traktowany był bowiem, jako najmądrzejszy

I we wszystkim najlepszy, i we wszystkim pierwszy.

Patrzył zatem na innych z góry swą wyższością,

Jakby w danym momencie darzył łaskawością

Tych, którzy – w jego mniemaniu – nie zasłużyli,

Ażeby obok niego w towarzystwie byli.

Z przekonaniem tym chodził wszak krokiem żurawia,

Myśląc: „Niechże mnie każdy rozpieszcza, zabawia,

Bo inaczej opuszczę tę trzodę myślenia,

Nie mówiąc na odchodne nawet: Do widzenia!”

Mijały długie lata w sukcesach, w luksusach.

Człek z tytułem naukowym ledwo się porusza.

Ciało chore odmawia jemu posłuszeństwa.

Głowa mu figle robi w przypływie szaleństwa.

Starość, choroba ścięły go ostrzem zegara

I uczyniły dziada z wielkiego cezara.

Siedział zatem samotny w jaskini mieszkania,

Dusząc się bezradnością i bólem kasłania.

Czekał więc w rozdrażnieniu na przyjście pomocy,

Bo potrzebował kogoś i we dnie, i w nocy.

Sam nie umiał nic zrobić, ani funkcjonować.

Pod koroną sukcesów zdziadziała mu głowa.

Jednak wynik chamskiego ludzi traktowania

Przykrą prawdę przed starcem w cierpieniu odsłania:

Nikt się zająć nim nie chce, z nim nie chce posiedzieć,

Nikt też wcale nic o nim nie chce nawet wiedzieć.

Omijają go wszyscy znieczulicy łukiem,

Więc mijają mu w żalu dni, jak niemo głuche.

Kiedyś autorytetem był dla towarzystwa,

Ale kiedy skleroza i bezradność przyszła,

Porzuciła go świta, zamknęli salony…

Teraz siedzi samotny, przez wszystkich wzgardzony.

Cisza drzemie za drzwiami, samotność na progu,

A on nawet rozmowy skąpi Panu Bogu,

W zawziętości się życia, jak brzytwy trzymając,

Choć ledwo się na nogach bezwiednych słaniając.

Wtem pukanie cichutkie myśl z powieki strąca.

Nagle w sercu buchnęła krew w żyłach płynąca.

Ożywił się człeczyna i do drzwi podchodzi

I w gniewie, w złości pięścią przeklina i grozi,

Następnie klucz przekręca oraz drzwi otwiera,

Krzycząc mimo gruźlicy: „Cóż to za cholera!”,

A kiedy w progu staje, oczom nie dowierza –

Widać!, że los się jego woli sprzeniewierza.

Za progiem stała postać z na głowie kapturem,

Popychając człeczynę kośćmi, jakby piórem.

Weszła krokiem bezdźwięcznym na jego pokoje,

Rozsiadła się w fotelu, szczerząc zęby swoje

I oczodołem czarnym zerkając na człeka,

Rzekła: „Zrób mi herbaty, wszak przyszłam z daleka”,

Po czym sznurówkę palców wiązadłem krzyżuje,

Ciepłym głosem, jak matka, człeka zagaduje:

„Spakowałeś się iści panie profesorze?”

„O mój Boże… - chłop wzdycha. „Bóg ci nie pomoże –

Na te słowa się postać odzywa spokojem –

My jesteśmy, kochany, w tym miejscu we dwoje.

Bogu teraz bzdurami głowy nie zawracaj.

Kota teraz ogonem mi w twarz nie odwracaj.

Kiedyś przecież ta pora musiała nastąpić.

Czyś profesor, czyś cieśla nie mogę odstąpić.

Mam – powiada – z urzędu to pokwitowanie,

Na twej duszy w zaświaty i ciała zabranie.

Co poradzisz? – westchnęła – Taka, widzisz, praca.

Skąd się życie twe wzięło, tam i ono wraca.”

„A, dokąd to – człeczyna pyta w zatrwożeniu –

Zaprowadzi mnie pani po moim istnieniu?”

„Gdybyś… – Postać się drapie pazurem po głowie

I z obojętnością w głosie tak jemu odpowie –

Wierzył, to bym ciebie do raju teraz wzięła,

A tak utylizacja twoja się zaczęła.

Wszczęłam więc z obowiązku przykrą procedurę.

Na proch muszę rozetrzeć tę twoją posturę.

W tym to celu umowę mam więc podpisaną

Z czortem, który cię weźmie pod swoje kolano

I cierpienia cię kołem na proszek przerobi,

I cierpieniem ten proszek na mniejszy rozdrobi.”

„Jak to?! – człowiek powiada mając pełne gacie –

Czy dyspensy lub łaski dla biednych nie macie?!”

„Tyś nie biedny, szanowny pani profesorze.

Toż niejeden tak sobie pozwolić nie może,

Jak ty sobie przez życie całe pozwalałeś.

Wszystkich, jak również wszystko za nic przecież miałeś.

Otrzymujesz więc za to godziwą zapłatę.

Tym, że jestem, już spłacam należności ratę.

Zbierajże się! – powiada – Nie mam czasu siedzieć.”

„Jestem autorytetem! Powinnaś to wiedzieć!”

„Niby na co?! – się postać człeka zapytuje –

Autorytet czy prostak tak samo smakuje.

Trzeba było nie tylko myśleniem się chwalić,

Ale myśleć, co będzie po twej śmierci dali.

Teraz próżna to gadka i puste lamenty.

Kiedyś byłeś bufonem, dziś jesteś przeklęty.”

Człowiek nie chce ze strachu progu w drzwiach przekroczyć,

Lecz nie widzi nieborak… Ma zrośnięte oczy!

I choć się pazurami we futrynę wbija

Ani śmierć, ani życie już jemu nie sprzyja.

Przepadł na wieki wieków z swymi tytułami.

Gardzi świat nim, gardzi i jego mądrościami.

Wszyscy żyją, jak jego by nigdy nie było,

Wszystko bowiem do normy powszechnej wróciło.

Widać!, wcale nieważne kim jesteś, lecz jaki.

Każdego bez wyjątku wszak zjedzą robaki.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz