wtorek, 10 października 2023

SKARBIE...

 mojemu Synkowi

Odchodzę, Synku, z każdym dniem powoli.

Coraz mniej śladów czyni ma obecność.

Ciało marudzi, dokuczliwie boli.

Odchodzę, chociaż nie kusi mnie wieczność.


Czuję jak gasnę, kurcząc się płomieniem,

Co ledwo spija wosk stopionej świecy.

Niebawem będę, Syneczku, wspomnieniem...

Zdjęciem, zapachem zostawionych rzeczy.


A jeszcze tyle pragnę Ci przekazać,

Tyle powiedzieć, tyle podarować.

Nie wiem, czy los nam nie będzie przeszkadzać,

Więc czas mi trzeba, Skarbie, celebrować.


W każdej minucie się Tobie przyglądam,

Zachłannym wzrokiem wręcz zapamiętuję.

Chcę twego szczęścia - może dużo żądam.

Matka niczego wszak nie potrzebuje


Prócz świadomości, że pociecha zdrowa

Idzie przez życie z podniesioną głową,

Że przed sumieniem się z wstydu nie chowa

I że jej usta nie plugawi słowo,


Które się gniewem spala, jadem pluje

I przekleństwami sieje jak trucizną.

Niechaj Cię Pan Bóg, Kochanie, pilnuje,

Byś duszy swojej nie skaził zgnilizną.


Jakim dostojnym stałeś się mężczyzną

Oraz młodzieńcem przystojnej urody.

Mój włos sprószony srebrzystą siwizną,

A Ty przede mną w lustrze świeżo młody.


Starałam się, byś cenił przyzwoitość

Oraz wartości - dziś bezużyteczne;

Byś zaznał, Skarbie, czym jest szczera miłość

I byś wiódł życie uczciwe, bezpieczne.


Jeśli ktokolwiek Ciebie kiedyś zrani,

Nie traktuj tego jak wyroku śmierci.

Te sytuacje miej, Syneczku, za nic.

Niech zło Cię w obłęd, Kochanie, nie wpędzi.


Wybieraj, Skarbie, ludzi szanujących,

Bo ci życzliwość zawsze odwzajemnią.

Unikaj podłych, zazdrością ziejących -

Tacy bez przyczyn Cię zawsze potępią.


Świat coraz gorszy, miej zatem świadomość,

Żeś jest w jaskini lwa, co tylko drzemie.

Ludzi zaślepia i zazdrość, i wrogość.

Prędzej Ci dadzą nie chleb, a kamienie.


Pamiętaj o tym, by było Ci łatwiej

Znieść sytuacje ów złem przesiąknięte.

Stąpaj na co dzień, lecz po drodze światłej.

Życie choć trudne, z natury jest piękne.


Od samotności uciekaj w swe pasje

I dbaj o ciało, jednako o duszę.

Nie daj się wciągnąć w intrygi i waśnie,

Gdyż te zapewnią Ci tylko katusze.


Nie wszystko uda mi się dziś przewidzieć,

Aby Cię ostrzec albo przygotować.

Chciałabym, Skarbie, żebyś żył szczęśliwie.

Tego nie mogę zaś zagwarantować...


Tak jest mi przykro, że się rozstajemy.

Niemal dostrzegam kres przebytych szlaków.

Tyle lat razem wciąż się poznajemy...

Jeszcze w nas mnóstwo nieodkrytych znaków.


Tym bardziej trudno jest mi się pożegnać

Z Tobą, Kochanie, w połowie rozmowy,

Lecz muszę jakoś czarne chmury przegnać...

Aby się rozstać, nikt nie jest gotowy.


Zawsze czas będzie na to niestosowny,

Nieodpowiednie i okoliczności.

Człowiek miłości jest spragniony, głodny,

Chociażby kochał i bez wzajemności.


Odchodzę, Synku, z każdym dniem powoli...

Traci sprężystość szarzejąca skóra.

Ciało narzeka, że je wszystko boli,

I po pokojach bamboszami szura.


Gasnące oczy wzrokiem zaś stróżują

W oknie, wciąż Ciebie, Skarbie, wypatrując.

Ramiona moje nadal potrzebują

Twojego ciepła, gdy Cię obejmując,


Pocałunkami włosy Twe czesałam,

Dłonią tuliłam Twą buzię do piersi.

Tak mało czasu, Kochanie, dostałam

I to najbardziej, Najdroższy, mnie mierzi,


Choć wiem, że wiecznie będzie mi za mało...

Dzieciństwo zawsze zbyt szybko się kończy.

Ileż mi czasu jeszcze pozostało?

Niech się powoli, empatycznie sączy.


Tak mi przed nosem życie me przemknęło...

Gdy się spostrzegłam, byłeś już dorosły.

W nawale pracy mnóstwo mi umknęło.

Role społeczne chyba mnie przerosły...


Żyłam niedbale, bo niczym w amoku.

Młodość mnie niosła - narowiste konie.

Teraz się łezka kręci w starym oku,

Bo roztrwoniłam siebie nieświadomie,


A być powinnam na Tobie skupiona,

By się nakarmić Tobą i napoić.

Teraz zaś jestem wciąż Ciebie spragniona,

Co mnie do śmierci będzie niepokoić.


Już nie odzyskam czasu straconego,

W którym srok wiele za ogon trzymałam.

W nawale tego, wiedz Synku, wszystkiego

Ciebie najbardziej, najszczerzej kochałam


I nadal kocham oraz kochać będę,

Choćbym okazać tego nie umiała.

Nie żyj, Najdroższy, zaślepionym pędem,

Którego jadem żem się zatruwała...


Odchodzę, Synku, z każdym dniem powoli

I kiedy zasnę na wieki, nie zgadnę.

Świadomość garścią w mym oku jest soli,

Że być przy Tobie nie mogę, choć pragnę.


Taka to kolej rzeczy, mój Kochany.

Starzy odchodzą, miejsca ustępując

Młodym, by świat był przez nich odkrywany.

Odchodzę, w podróż się, Skarbie, szykując.


W szufladzie tylko listy me zostawiam,

Byś wiedział, że Cię całą sobą kocham.

Tego się tylko jedynie obawiam,

Że Cię zraniła ma natura płocha,


Że Ci za mało z siebie może dałam

Błędami, które pewnie popełniłam.

Że nazbyt skromnie Tobie okazałam

Jaka miłości we mnie gore siła.


Odchodzę, Synku, z każdym dniem powoli.

W zgiełku codziennym się do Ciebie dopcham,

Krzycząc w mych strofach: "Odchodzę wbrew woli!

Wiedz, że Cię bardziej niźli bardzo kocham!"

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz