Zza horyzontu wznosi się monstrancja,
Wolno,… powoli wynurza się w górę.
Świat się nieśmiało jej złotem rozjaśnia.
Cień spod drzew pełznie w jakąkolwiek dziurę,
A smugi światła jakoby strumienie
Zdają się z pluskiem po ziemi rozpływać.
Na ustach dźwięku zastygło milczenie.
Chór w tym momencie już zaczyna śpiewać,
Chwaląc i wielbiąc wschodu przebudzenie
Pośród gałęzi altem i sopranem,
Przez barytonu lekkie wychylenie,
Basem, co w liściach się odznacza drganiem..
Wtem jakby cisza z nieboskłonu spadła,
Wielkim skupieniem rozprysła się wszędzie
A okolica jasnością pobladła
Promienie słońca w palcach traw swych przędzie.
Wszystko dokoła w monstrancji się skupia,
Jakoby oczu oderwać nie chciało
Od Ciała, w którym pocieszenia szuka
I Krwią którego życie kiełkowało.
Wtem!, gdy się Ciało ów w górze unosi,
Natura zdaje się głowę pochylać…
Niewyczuwalnym szeptem wdzięcznie prosi
O łask zdrój, który płynie z chmur w motylach…
I wnet się modły szelestem zbudziły
Wargami wiatru w przestrzeń prowadzone.
Monstrancja płonie ogniem płodnej siły,
Topiąc, co wstrętem zostało skażone.
Płótno jasności ,jak żagiel na falach
Rozpięty niemal do nieprzytomności,
Dryfuje w słońca błyszczących koralach,
Mieniąc się blaskiem wodnej przejrzystości.
I znowu!, chóry w pierzastych kostiumach
Jak gregoriańska chwila adoracji,
Brzmią nut rozdźwiękiem w szelestach, poszumach
Na strunach czystej, wyraźnej wibracji…
A, ja pod nieba promiennym sklepieniem
Tonę w monstrancji mego przebudzenia,
Chyląc w pokorze głowę z uniżeniem,
Jako kruszyna wszelkiego stworzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz