Babie lato,
niczym żyłka z przynętą w wodzie,
Nylonową
powłoką księżyc odzwierciedla,
Wątłą nicią w
gałęziach jakoby w ozdobie
Iskrzy w
szronie drobnymi opiłkami srebra.
Mam wrażenie,
że do mych pleców się wszczepiła
I odstaje ode
mnie sznureczkiem latawca,
Że przez
głębię błękitów w ziemię mnie rzuciła.
Kołowrotkiem
nią kręci wszem stworzenia Sprawca
I zaciąga,
popuszcza tę żyłkę statecznie,
Utrzymując
mnie ciągle na powierzchni tłumu.
Fale czasu
mnie niosą w nieznane bezpiecznie,
Opływając me
zmysły partyturą szumu.
Nie poznałam
mojego sensu – przeznaczenia.
W jakim celu
Ktoś tutaj właśnie mnie zarzucił?!...
Wciąż dryfuję
pod taflą głuchego milczenia
Pośród innych,
podobnie zanurzonych, ludzi.
Przepływają
tuż obok wszelkie doświadczenia
I skubaniem
próbują, jak mój duch smakuje.
Które w końcu
mnie połknie z haczykiem istnienia?...
Niepewności
ostrożność na swym karku czuję.
Wśród
odpływów, przypływów i nurtów, i prądów
Trudno bowiem
odgadnąć, gdzie też się unoszę.
Bez nadzoru i wszelkich
nad jutrem podglądów
Mam
bezradność, więc ciągle o łaskawość proszę.
Słyszę tylko
nad sobą rozbiegane stopy
I zgrzyt
ziaren na plaży piasku, co wędruje.
Czas ucieka i
biegnie linią morza bosy,
Nad falami się
wznosi, rześko podskakuje
I dlatego mnie
pewnie soli smak przenika,
Pergaminem się
zdaje skóra nasączona,
Oko gaśnie, w
otchłani bezdennej zanika
Jak latarnia
mgły siecią schwytana, zduszona.
Nadal jeszcze
dryfuję w toni codzienności.
Nie znam
jednak godziny, w której nić ma pęknie,
W której zerwę
się z żyłki w przestrzenie wieczności,
Wspominając
jak było różnorodnie, pięknie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz