Ze złotym frędzlem jak u gobelinu
Wiszą mi w oknie trzy potężne
brzozy.
Powietrze pachnie świeżością
zaczynu.
Wiatr zapach ziemi pod błękitem
mnoży.
Wplątał się w warkocz jakiś ptak
maleńki,
Wtopił się piórem w splątane
gałęzie
I z drżącej piersi rozprzestrzenia dźwięki,
Które szybują pięciolinią wszędzie.
Słońce oparło się o pnie w białej
korze
I rozłożyło włos niczym kochanka,
Która w jedwabiu o wschodzącej
porze
Tuli się czule w ramiona poranka
I pręży ciało pieszczotą gładzone,
Na dłoniach wiatru wznoszona nad
ziemią.
Usta pękają kropel wód spragnione,
Więc rosę z trawy zachłannie spijają
I w pocałunkach czy w szeptach
spłoszonych
Wije się słońce jakby w
namiętności,
I po szczebelkach stanów
przebudzonych
Pod zadaszenie nieba się unosi,
Powstając z ziemi, od drzew się
odrywając
Jak prowadzone za dłoń
przeznaczenia.
Włosem promieni przestrzeń
zatapiając,
Niebawem stanie na szczycie
istnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz