wtorek, 12 marca 2024

DNIEJĘ

Odpływ granatu, co cieniem się ciągnie

Ciemności, która Ziemię spowijała,

Spływa na zachód niemal nieprzytomnie,

Dzięki się czemu jasność ukazała


Wzdłuż horyzontu linią wschodu słońca

Zwiastowanego jaśniutkim błękitem,

Przez co nie widać, by kula płonąca

Gorała w górze rozpalonym świtem.


Akt przebudzenia zdradzał się przekornie

Zmianą tonacji niebieskich kolorów.

Można rzec zatem, iż dzień bardzo skromnie

Się anonsował, bowiem bez naporu,


A wręcz łagodnie, stopniowo i płynnie,

Nie przyciągając uwagi nikogo,

Zjawił się w blasku prosto i dziecinnie,

I światłem dnienia rozpłynął się błogo,


Z gęstwiny mroku całkiem niewidomej

Kwiaty i pąki na wierzch wydłubując,

A w ciszy sennej, jeszcze nieprzytomnej

Ptasią radością w wszechświat podśpiewując.


Spryskane mgiełką powietrze skroplone

Osiada rosą na źdźbłach pochylonych,

Przez ziarna gruntu pragnieniem gnębione

Niczym ostrygi z traw wodą zroszonych


Bywa spijane, choć po krótkiej chwili

Parą się mglistą w obłok zawiązuje

I jakby miękko na skrzydłach motyli

Na nieboskłonie żaglami cumuje,


Puchatą bielą zmysły zachęcając

Do wypłynięcia w nieznanym kierunku...

Trudno nie zbłądzić, dniem się zachwycając,

Który latawcem na zerwanym sznurku


Zdaje się wznosić, noc za sobą ciągnąc

Niczym kurtynę, co scenę zasłania

Po każdym akcie, tematu nie drążąc,

Którym to widza do refleksji skłania,


Przez co jest łatwiej, w fotelu zasiadłszy,

Dostrzec wszelakie w życiu uchybienia.

Ja jednak szansę, by znów być, swą skradłszy

I mając jeszcze coś do powiedzenia,


Wybieram miejsce nie obserwatora,

A tego, co się swym istnieniem staje,

Więc kiedy wschodzi mego czasu pora,

Siebie poświęcam - ile mogę, daję.


Nie żal mi wcale, że mnie wciąż ubywa,

Że cień pode mną wydłuża się stale.

To dzięki temu czuję się szczęśliwa,

Iż z wschodem słońca budzę się zuchwale


I pewnym krokiem wchodzę w dzień kolejny

Jak iskra, która gaśnie, na wiatr lecąc,

Dla której ważne, aby żar bezsenny

Rozpalił duszę, krótko ciałem świecąc.


Zatem i teraz pod błękitów taflą

Dnieję ze świtem, co mnie wabi, kusi,

I póki oczy na wieki nie zasną

By być, nie czując, nikt mnie nie przymusi.


Będąc na skale, o którą się jasność

Obija falą porannej godziny,

Mam czasu skrawek jedynie na własność -

Dar bez szczególnie istotnej przyczyny,


Więc dniejąc, chwytam los nieokiełznany

Bez względu na to, co też mi przyniesie.

Mój skrawek czasu z wszystkich stron zszargany

Jak bilet w dłoni w nieznane mnie niesie.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz