Ot, życie kruche oraz delikatne
Toczy za rokiem rok jakoby kamień,
Pełne odcisków, ran ma dłonie zacne.
Aby odetchnąć, niekiedy przystanie,
Nadgarstkiem przetrze zapocone czoło,
W tył się obejrzy... niewiele pamięta...
Wszystko się dzieje za szybko i wkoło
Z mizerną przerwą na ginące święta,
Więc takie tempo zaciera granice,
Obraz się staje plamą światła, cienia.
Nie nadążają gasnące źrenice
Za kształtem tego, co ciągle się zmienia
Jakby wirował czas na karuzeli,
Która z obrotem przyspiesza szalenie,
Przez co człowieka mało już weseli,
A wywołuje mdłości i omdlenie.
Jedynie zegar niczym kataryniarz
Obraca wiernie tę samą melodię
Jakoby koło od wodnego młyna,
Co pluszcze rytmem miarowym swobodnie,
Przez co w uśpienie czujność wprowadzona
Nie zauważa godzin utraconych
I gdy się budzi, bywa przerażona
Jak okradziona z wydarzeń minionych
Niczym staruszka na progu drzemiąca,
Która się nagle, ocknąwszy, miarkuje,
Że pora światła krwiście zachodząca
Znowu ciemnością iść spać nakazuje,
Przez co jej mija dzień za dniem jednako
Jakby niczego dobrego nie wnosząc.
Odlatującym w ciepłe kraje ptakom
Podobny smutek jest, o łaskę prosząc,
Aby się w radość móc choć raz przemienić,
Coby z uśmiechem na twarz się marszczącą
Patrzeć i całkiem pobłażliwie śledzić
W sobie roślinę na jesień więdnącą,
A tak... u schyłku dwunastu miesięcy,
Kiedy się człowiek przez ramię ogląda,
Niknie w jednakiej swego ducha nędzy,
Wiele zamierza i od siebie żąda,
Lecz w postanowień nawale liczebnym
Traci potrzebną do nich konsekwencje
I, jak rok temu, w chaosie codziennym
Depcze tożsamość własną na nieszczęście,
Wchodząc w relacje z dłonią wyciągniętą
Po sakwę pełną trzydziestu srebrników,
Później się włóczy z zaciśniętą pętlą
Sumienia dręczeń - sforą komorników.
I nawet jeśli wzbije się w błękity
Dumny z sukcesu oraz powodzenia,
Spada jak Ikar promieniem przeszyty
Z powodu w skrzydłach wosku roztopienia,
Który jest tylko pozorem mądrości -
Natury bowiem przechytrzyć nie sposób.
Człowiek dojrzewa i kwitnie w godności,
Jeżeli miłość dopuszcza do głosu,
A gdy się Prawdy wypiera, wyrzeka,
Ciągnie swe życie syzyfową pracą.
Czas rwie do przodu jak w pośpiechu rzeka.
Człeka wysiłki nic wówczas nie znaczą.
Z tegoż powodu rok mija za rokiem
Jak kamień, który stacza się w podnóże.
Człowiek go wpycha na szczyt śliskim krokiem,
By go obsadzić zwycięsko na górze,
A, gdy jest celu bliski osiągnięcia,
Wnet się miarkuje, że swego nie dopiął.
W poszukiwaniu więc wytrwale szczęścia
Rusza przed siebie poranioną stopą...
I tak się kręci, powtarza w odstępie
Czterech trymestrów, co się zacierają
W zgiełku, w hałasie, w obłędzie, w postępie
Dni, co się w palcach na proch rozcierają,
Gdyż nie ma człowiek wcale sposobności
Aby być sobą według własnej woli,
A okradziony w tej kwestii z wolności
Jest pozbawioną smaku szczyptą soli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz