środa, 29 października 2025

AGANIPPE

Zabierz mnie! - wołam szeptu rozmodleniem

Do Stwórcy, który świat wokół mnie stworzył -

Zabierz! - powtarzam strun mych rozrzewnieniem,

By głos się w ciszy stadem wron rozmnożył,


Które zwiastują czas mroku i smutku

Zalewający anonimowością

Konsumowanych ludzi powolutku

Z wyrachowaniem, gracją, skutecznością


Jakoby jadem wyjaławiającym

Z człowieka wszystko, co jest w nim najlepsze,

Ze skutkiem działań wręcz przerażającym,

Bo stan godności będą miały wieprze


Przerastające manier obyczajem

Homo, co z sapiens mało ma wspólnego,

Co od natury swej stadnej odstaje,

Wielbiąc i chwaląc swe jedynie ego.


Zabierz mnie! - błagam, cedząc głos przez zęby,

Artykulacji świstem się jednocząc

Z wiatrem, co w zaprzęg zaciągnął obłędy,

W pędzie złowróżbnym kołem dni turkocząc.


Świat jest za ciasny - padam na kolana -

Dla ludzi, którym wyrastają skrzydła.

Chcę się wydostać, choćbym była sama.

Istota bytu przy ziemi mi zbrzydła.


Z ludźmi, co którym bielmo oczy zżera

A uśmiech kryje nienażarte gardła,

Nic mnie nie łączy, gdyż jestem zbyt szczera.

Cierpliwość do nich dawno się przetarła,


Więc jej granica pękła, pociągając

Na dno nadzieję jakoby kotwicę.

Żalu jednakże w ogóle nie mając,

Pragnę wolności - na tę łaskę liczę!


Pozwól mi - proszę z uporem maniaka -

Między prętami przejść tej wąskiej klatki.

We mnie natura nie jestże jednaka

Jaką mamony mają nędzne dziatki.


Tęsknię za sztuką!, lecz nie z krwi i kości,

Co na salony z rynsztoków się wdziera,

Nie zna umiaru, szyku i litości,

I na artystów spode łba spoziera.


Tęsknię za ludźmi, co latać potrafią,

Nawet, gdy mają twardy grunt pod stopą,

Którzy królowej pazie w dłonie łapią,

Idąc przez trudy codzienne z ochotą


Jakoby dzieci biegnące w podskokach

Kałuży ścieżką pod deszczu strugami.

Tęsknię za ludźmi, co umieją kochać

Człowieka również z jego upadkami.


Pomóż mi zostać otoczoną pniami

Lasów, co wznoszą się zwartym szeregiem

Pod szumiącymi liśćmi koronami,

By móc usłyszeć... nikogo!, prócz siebie...


By cisza wokół szelestem trzepocząc

Jakoby ważka nad skrzącym potokiem

Mówiła do mnie, krople rosy płosząc,

Echem, co tony ma dźwięków wysokie


Niczym opera arią ptasich treli,

Co akustyką mnie w błękity wzniosą!...

Obłoków miękkość wokół się mnie bieli!

Fale chmur w wszechświat gwieździsty mnie niosą!


I nieważkości przestrzenie bezkresne

Mórz, oceanów w jedno połączonych

Wróżą mi szczęście i to długowieczne!

Nie chcę więc wracać do tych dni zmęczonych,


Które się ciągną kalendarzy dreszczem

Budzonym kartką z niego wyrywaną.

Być może teraz bardzo ciężko grzeszę,

Czując się życiem doczesnym zdeptaną,


Które szurają podeszwą po drodze

Kroków doń siłą Ziemi przyklejonych.

Ja mej fantazji pragnę puścić wodze,

Aby z odmętów przyziemnych wskrzeszony


Pegaz galopem pomknął do podnóża

Góry Helikon, gdzie spod jego kopyt

Źródło się natchnień fontanną wynurza,

Zaspokajając i tworząc niedosyt!


Przylgnę mym ciałem do grzbietu rumaka,

Me skrzydła w jego piórami wplątując.

Krew w naszych żyłach niemal jest jednaka.

Chcę żyć, lecz na nim tylko podróżując!


Ja w Hippokrene zanurzyć chcę duszę,

By Aganippe w usta me wpływało.

Ja jego wodą żyć po prostu muszę!,

By ciało w bólach moje nie konało.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



poniedziałek, 27 października 2025

DLA TUŁACZA

Wsunę w bezszelest kroków rozproszenie,

Szpalerem idąc drzew w koronach palców

Powykrzywianych przez w bólu milczenie

Będące szeptem błagań na różańcu


Kropel, co deszczem z gałęzi spadają,

Gdy wiatr w konarach szarpie się i plącze,

W kałużach pluszcząc, o ziemię stukając,

Co śladów pieczęć z błotem ścieżek wiąże,


Mimo że niebo w woalce żałobnej

Łez już nie roni - oczy wypłakało,

Choć posępnością do wdowy podobne

Zda się, że będzie jeszcze rozpaczało


Z powodu straty nieodżałowanej,

Której przeboleć już nie będzie w stanie.

W tej ceremonii niemocą rozchwianej

Na własnej skórze poczuję konanie,


Uświadamiając sobie raz kolejny,

Że tak niewiele jeszcze mi zostało...

Być może jeden tylko dzień półsenny -

Okruch zaledwie, co nakarmi ciało,


Pozostawiając je wciąż głodującym

Na krawężniku z kubkiem plastykowym

O grosz chociażby pustym dnem żebrzącym,

Miedziaków dźwiękiem dziękować gotowym.


Z włosów mych sfruną myśli stadem liści,

Które wirować będą falbanami,

Kiedy szelestem przemówią psalmiści

Klęczących cieni pod drzew korzeniami...


A kiedy wyssie chłód szpik z moich kości,

Krew zatrzymując sinym zabarwieniem

Ust, co bez zbędnych, fałszywych czułości

Przegonią ze mnie warg swych rozchyleniem


Słowa niosące w ramionach emocje

Niczym bukiety suszonego ziela,

Niepokój uczuć opadnie... odpocznie,

Skronią wrastając w zagłówek fotela,


Bym źrenicami zawisła bezruchem

Jak pajęczyna wilgocią zroszona,

Podtrzymywana przez źdźbła trawy kruche,

Która butwieje pod nią pochylona;


Bym wzrokiem weszła w mgły siwe opary,

Czekając na coś nieprzewidzianego...

Październik blednie i robi się szary

Jakoby lico człowieka zmarłego...


Stopę za stopą pociągnę sznurówką,

Obcasem z drogi ciszę rozpryskując,

Która się zdaje spragnioną stalówką

Skrobać po kartce, krzyk swój zapisując,


I się odwrócę, by zerknąć przez ramię

By bez powodu (chyba... odruchowo?)

Wiedzieć, ileż to po mnie pozostanie,

A później zniknę z podniesioną głową...


I tylko drzewa, palce zaciskając

Na szacie nieba, co o nie zahacza,

Będą mnie wzywać, o litość błagając

Stwórcę dla tego, jakim ja, tułacza.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




środa, 22 października 2025

JESZCZE NIE ŚWITA

Uśpione niebo w kwiatach bawełny

Porozczesanych jakby w pośpiechu

Wisi nade mną a ruch bezsenny

Jakby puch w kłębach wyciskał z miechu


Rozciąga szczotką swych drogowskazów

Kosmyki bieli w szarym kolorze,

Czerń granatową raz koło razu

Zdobiąc pasmami o płowym wzorze


Chmur, w których drzemie rozkosznie niebo,

Świtu za progiem nie dostrzegając,

A przysłuchując się ciszy śpiewom,

W ów chmur hamaku wciąż się huśtając


Jakby się słońce opóźnić miało

Albo w ogóle się nie pojawić.

Latarń się światłem wszem rozpadało.

W strugach się złotych przyszło mi pławić,


Przez co ćmy w kroki się me wplątują

Jakby do tańca mnie zapraszały.

Cienie konduktem wokół się snują,

W których jasności aż pociemniały,


Spod powiek latarń się wychylając

Miodową strużką aury na ziemię

A w różne strony się rozpływając,

Nierównomierne tworząc promienie,


Zdają się wsiąkać w ciemność bezkresną,

Bowiem znikają nią rozrzedzone...

Noc się wydaje przez to stateczną.

Jej wdzięki nie są wszak narażone


Na dzień, co (chyba?) już się rozpoczął,

Jako zegary wszem sugerują,

Chociaż się stopił leniwie z nocą,

Przez co ciemnice wciąż spacerują


I mnie mijają w drodze donikąd,

Gdzie się wybrałam o wczesnej porze.

Zniknął bez wieści wschodu horyzont,

Więc się z pieleszy wyrwać nie może


Słońce, którego nie zapowiada

Niebo w głębokim śnie pogrążone,

Które na później, widzę, odkłada

Dnia przebudzenie bardzo spóźnione.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



wtorek, 21 października 2025

NA NOWO

Spojrzałam w oczy śmierci, co która

Nagle odeszła... z lęku przede mną?...

Znów zapłonęła radość... ponura?,

Że słońca miałam dokoła pełno!


Skrajne uczucia mrowiem mnie szczypią

I sprzeczne myśli krążą natrętnie,

Spokoju stany jak mleko kipią...

Już nie wygląda ten świat tak pięknie


Jak przed mych powiek się podźwignięciem...

Nadal zachwyca, lecz nie! płomiennie

Jakby kolory zaszły blaknięciem,

Jakby był chory, bowiem mizernie


Się prezentuje na tle mych wspomnień,

W których odbiciem raju się zdawał.

Teraz się stroi nędzniej i skromniej...

Czyżby najlepsze już porozdawał?


Gdzie moje miejsce? - w głowę zachodzę...

Znam każdy szczegół wręcz detalicznie,

W dezorientacji jak ślepiec chodzę.

Życie mnie cieszy, lecz... połowicznie?!


Jak ptak się czuję, który po zimie

Powraca wiosną na stare śmieci,

Krąży w osikach, brzozach, leszczynie...

By, póki słońce w koronach świeci,


Wybrać na gniazdo miejsce stosowne

Pod zadaszeniem liści gęstwiny -

Tak do przedwiośnia dziś jest podobne

Bycie z odzysku... by dla przyczyny!


Traktuję ludzi z wielkim dystansem.

Samotność moją wszak pokochałam.

Podążam ufnie w dal dyliżansem

Refleksji, które rozkołysałam


Na drodze twardej, pełnej wybojów,

Kamieni, co się w koła wgryzają

W rytm stoickiego niemal nastroju,

Choć osie rzężą oraz zgrzytają.


Przez okna patrzę mojej zadumy

Jak przez soczewkę od mikroskopu

Na rozwścieczone, zajadłe tłumy

Chcące mnie wciągnąć w odmęt kłopotów


I, połykając ich jadu czarę,

Nie dbam o szepty oraz przytyki.

Mając wszak w sobie niezłomną wiarę,

Zgniatam nienawiść niczym patyki


Jakoby węża, którego stopą

Łeb rozłupuję trzaskiem orzecha.

Cenniejsza dzisiaj niżeli złoto

Jest cisza, co mnie, tuląc, pociesza


I czas spowalnia, oddech wstrzymując,

Przez co się Ziemia już nie obraca.

Życie na nowo me kontemplując,

Wiem, co naprawdę w nim się opłaca.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



poniedziałek, 20 października 2025

BYCIE POETĄ

Stoi poeta jak ktoś z ulotkami

W tłumie na niego nawet niepatrzących.

Ściera się z ciszą i z ignorantami,

Z sztormem niewiele albo nic widzących.


Czasem przechodzień jakiś się zatrzyma.

Wtedy poeta doń przemawia szeptem,

Płacząc jakoby dręcząca go wina

Wypominała, że się para wierszem.


Niekiedy ktoś go w ramiona przygarnie,

By łzy roniła z nim pokrewna dusza -

Łaska wdzięczności na poetę spadnie,

Co go wyciska z emocji, bo wzrusza,


A wtedy wznosi się niczym latawiec

Do ptaków w locie potężnych podobny,

Po czym opada jakoby dmuchawiec

Do rozsiewania myśli w słowach skłonny.


Częściej się jednak przytrafia poecie

Stada wron spłoszyć, co go zakrakują.

Snuje się w butach zniszczonych po świecie,

W płaszczu, z którego dziury wyskubują


Wiatry złowrogie, co go przepędzają

Świszczącym batem jakoby Łazarza.

Złośliwe echa drwiną przedrzeźniają,

Więc uśmiech w drodze rzadko mu się zdarza.


Jedynie woda, pluszcząc, go rozumie

I towarzyszy jego krokom, chlupiąc.

Liść szeleszczący rozmawiać z nim umie.

Drzewa potrafią karku nad nim ugiąć.


Gwiazd dzikich roje ciągną się jak trenem

Za recytacją pióra w jego dłoni.

Księżyc srebrzystym pokłada się cieniem

I za poetą jak pies wierny goni.


Słońce się wznosi nad poety głową,

Gdy ten już czeka, świtu wypatrując,

Później zachodzi nim ostatnie słowo

Z ust jego skapnie, strofy zapisując.


Samotność ramię w ramię z nim podąża

W nieznane nawet wróżbitom kierunki.

Zaduma często go sobą obciąża,

Szarpiąc poetę za nostalgii sznurki,


W której się sidłach mota z samym sobą,

Cierpiąc z powodu marzeń w bezsenności.

Nikt nie wie jaką jestże on osobą,

A mu poetą bycia pozazdrości.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl



ZAPADAM W SEN

Otwieram oczy na świat szeroko,

Będąc zeń ciszą duszy wyssana.

Patrzę na życie jakby przez okno...

Przez innym wymiar bytu wołana.


Czas we mnie wsiąka jak w gąbkę woda...

Nawilża ciało i zeń skapuje.

Godzin, co gasną, już mi nie szkoda,

Choć każda z sekund ich mi smakuje.


Jak soczewkami wręcz mikroskopu

Źrenice chłoną codzienność, która

Wiecznie spóźniona w pędzie galopu

Zda się naiwnie płytka, ponura.


Słowa wirują wokół mej głowy

Niczym planety i galaktyki -

Wszechświat mnie całą połknąć gotowy...

Lecz nie są w stanie zbudzić mnie niczym.


Brzmią jak kamienie chlupiące w studni,

Echo, co dławi się własnym głosem...

W przestrzeni falą membrany dudni

Powietrze, co się pręży przed ciosem


Plusków i szumów artykulacji,

W jaką wsłuchuję się, lecz spokojnie

Jakby sens owych dźwięcznych wariacji

Przemawiał do mnie wręcz nieudolnie.


Komu to dzisiaj bywa potrzebne?!

Ludzie się pławią we własnym świetle.

Świat omotany w histerii biegnie

Niczym szaleniec płonący w piekle.


Nie mam ochoty go upominać,

Krzycząc, że przepaść ma pod nogami.

Może mnie kiedyś będzie obwiniać

I kamienować zły wyrzutami,


Lecz teraz to się wcale nie liczy.

Dryfuję obok jak w szklanej kuli,

Gdy tłum trzymany na krótkiej smyczy

Ogon tchórzliwie przed cieniem kuli,


I nie odczuwam żalu czy lęku.

Patrzę i milczę, myśli kartkując.

Wiatr niczym motyl na moim ręku

Usiadł i, skrzydła tuląc, prostując,


Utwierdza tylko mnie w bezczynności,

Abym spokoju nie utraciła.

Panika obca jest mej litości.

Złośliwość ludzka ją wypaliła.


Patrzę, w bezruchu stygnąc przy szybie,

Na życie, które jak łódź dziurawa

Ledwo na morzu losu się gibie,

Gdy z wszech stron sztormu ciągnie obława.


Czekam na zachód słońca, co które

Zda się zmęczone swą główną rolą.

Chmury się ciągną kłębów swych sznurem

Jak przygnębione cudzą niedolą.


Wracam do łóżka dość zniechęcona

Patrzeniem na to, co mnie otacza.

Opuszczam niczym Syzyf ramiona,

Kiedy po zboczu kamień się stacza,


I macham ręką - nic się nie stało.

Przerywam na szczyt głazu wtaczanie.

Bez względu na to, co by się działo,

Zapadam miękko w snu kołysanie...

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl




poniedziałek, 13 października 2025

MOTYL ZE SZPILKĄ

Straciłam wenę... Przepadła na wieki?!

Pustka chlupocze jak w butelce woda.

Słów postrzępionych wpadają przecieki,

A mnie ich nawet w ogóle nie szkoda.


Siedząc w fotelu, patrzę w płowe okno,

Słońce bezradnie przez gąszcz się przedziera

Drzew, co od liści spadających mokną,

Choć brak zieleni wciąż im nie doskwiera.


Kawa wystygła i smak utraciła.

Dłonie się wrosły w kubek palców splotem.

Wena na dobre chyba mnie zdradziła,

A ja podziwiam złotych liści słotę


Jakby nie stało się nic absolutnie -

Rozstania przecież w życiu się zdarzają...

Za mną coś westchnie, zaskrzypi lub stuknie...

Puste mieszkania tak zazwyczaj mają.


Na biurku leżą rozrzucone kartki

Jak porzucona w pieleszach kochanka.

Wiatr w nich szeleści, wywołując ciarki.

Z przeciągiem tańczy w szaleństwie firanka.


Zegar przygrywa sekund stepowaniem

Niczym flamenco na zmurszałych deskach.

Pająk mnie drażni odnóg łaskotaniem,

Depcząc po białych pajęczyny ścieżkach,


Które się zdają me skronie oplatać...

Chyba w fotelu dosyć długo siedzę.

Nie chcę się z piórem w kałamarzu bratać.

Z nim w mojej dłoni - mam wrażenie - bredzę,


Lecz... nagle myśl mnie z letargu wyrywa,

Że tuż za progiem ci na mnie czekają,

Których poezja do lotu podrywa,

Gdy do lektury strof jej zasiadają,


Więc zawiasami kości rdzewiejących

Podnoszę ciało stygnące w bezruchu.

Śladem mych kroków podłogą jęczących

Idę, by kartkom rzec nieco do słuchu...


I wtem spostrzegam, że ryza papieru

Leży na biurku ekscytacją spięta.

Mam czytelników, być może?, niewielu,

O których serce me zawsze pamięta,


Więc opuszkami zdania wystukując,

Zdobię formaty wersów szeregami.

Braw na stojąco zaś nie oczekując,

Cieszę się szczerze tymi spotkaniami,


Na których mogę znaleźć bratnie dusze,

By delektować się każdą minutą,

Na których również udawać nie muszę,

Że śpiewam pięknie i fałszywą nutą.


I w tym momencie jak odczarowana

Słów wodospadem zaczynam przemawiać.

Świat przed poezją ugina kolana,

Gdy ta się szeptem w szelestach objawia


I wschodem słońca na zachód wędruje,

Purpurą ognia niebo rozpalając;

Gdy niemą ciszą na głos recytuje

Frazy, po wielkie doznania sięgając,


O jakich ludziom się nawet nie śniło,

Jakim marzenia nie są w stanie sprostać,

Z jakich, choć raz się pod ich wpływem było,

Trudno się ręką obronną wydostać.


I wtem unoszę się duchem w przestrzeni

Ponad wszechświata gwieździstą ławicę,

Co się pode mną odblaskami mieni

Natchnień, od których światło lśni dziewicze


I mnie przeszywa bólem, i wzruszeniem

Jako motyla szpilką przebitego,

Co wzbudza podziw skrzydeł ubarwieniem,

Lecz być nie może już stanu wolnego.

grafika pochodzi ze strony: tapeciarnia.pl